Decyzja o bojkocie - a taką podjęło mniej więcej 1/3 dorosłych Polaków - oznacza całkowite wotum nieufności dla klasy politycznej
Decyzja o bojkocie - a taką podjęło mniej więcej 1/3 dorosłych Polaków - oznacza całkowite wotum nieufności dla klasy politycznej.
Nieodmiennie w publicystyce i dyskusjach politycznych pojawiają się w Polsce głosy obaw o to, jak ten „niemądry naród" poradzi sobie z różnymi decyzjami. Spora część elit politycznych żywi przekonanie, że obywatele są stadem baranów sterowanych przez telewizję. I od lat Polacy dowodzą, że ich decyzje podejmowane w wyborach są bardziej racjonalne niż zachowania polityków. Kolejnym dowodem wspierającym tę tezę okazały się rezultaty wyborów do Parlamentu Europejskiego.
Rzecz jasna, prezydent Kwaśniewski, a w ślad za nim spora część komentatorów, oznajmił, że Polacy nie dorośli do demokracji, skoro wyborcza frekwencja nieznacznie przekroczyła 20 procent. Zgoda, zjawisko powszechnej absencji wyborczej jest niepokojące. Warto wszakże zastanowić się, na ile była to absencja świadoma. Bo na stronach Internetu przeczytałem, że ktoś, kto zasiada w komisji wyborczej oznajmiał, iż głosować nie będzie, bo nie ma na kogo. Spora część obywateli wybory po prostu zbojkotowała uznając, że należy wystawić wotum nieufności wszystkim partiom i politykom. Na dodatek sami kandydaci nie wiedzieli za bardzo, czym jest Parlament Europejski. Oglądając wyborcze klipy, można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z wyborami do rady gminnej. Rozsądny wyborca zadawał sobie pytanie: dlaczego mam oddawać swój głos, skoro w oczywisty sposób politycy potrzebują go wyłącznie do tego, by załatwiać własne spory i interesy. Tak więc z gigantycznej absencji należy wyciągnąć wniosek pozytywny. Polacy powiedzieli, że mają dość traktowania ich jak niedorozwiniętych idiotów.
W takim wnioskowaniu utwierdzać powinny rezultaty głosowania. Niewątpliwie największym wygranym tych wyborów okazała się Unia Wolności. Partia ta, nadzwyczajnie zasłużona w budowaniu muru pomiędzy obywatelami a klasą polityczną, znalazła się na krawędzi politycznego niebytu. I co się okazało. Ano, jako jedyna przeprowadziła kampanię wyborczą z prawdziwego zdarzenia. Wystawiła kandydatów bez wątpienia kompetentnych i rozumiejących, na czym posłowanie do Europarlamentu polega. Zamiast wyśpiewywać głupawe piosenki, kandydaci Unii mówili o tym, co zamierzają w parlamencie zrobić. Potraktowali, krótko mówiąc, wyborców serio. I jako jedyna partia powiększyli swój zasób głosów w porównaniu z wyborami parlamentarnymi.
Drugim zwycięzcą wyborów okazała się Liga Polskich Rodzin. Partia Romana Giertycha miała klarowny przekaz ideowy. Idziemy do Unii, aby ją osłabić, bo taka, jaką jest teraz, a zwłaszcza taka, jaka ma być w niedalekiej przyszłości, nam się nie podoba, mówili kandydaci Ligi. I zyskali poparcie tych ludzi, którzy Europy się obawiają. A więc znowu - premia za potraktowanie wyborców serio.
Wszystkie pozostałe partie mrugały znacząco okiem do wyborców, mówiąc im, że wybory traktują jak duży sondaż opinii publicznej. Skoro tak, to po co się fatygować, pomyśleli obywatele.
Chciałbym być dobrze zrozumiany, więc powtórzę to wyraźnie. Jest smutne, że frekwencja wyborcza była dramatycznie niska. Ale nie podzielam opinii, że naród nie dorósł do demokracji. Uważam, że wybory do Parlamentu Europejskiego są potężnym dzwonkiem alarmowym mówiącym, iż komunikacja publiczna w Polsce została zaburzona i wymaga pilnej odbudowy. Problem polega na tym, że nie widać chętnych do jej odbudowywania. Doskonałym przykładem są działacze zwycięskiej Unii Wolności, którzy natychmiast po sukcesie powrócili do nieznośnego mentorstwa i pouczania innych, czyli do tego, co spowodowało odrzucenie tej partii przez wyborców w roku 2001.
Niestety, nie mam złudzeń, że efekt wyborów europejskich zmieni naszych polityków (podobnie jak nie zmieni sposobu prezentacji polityki w telewizji czy gazetach). A to oznacza, że w kolejnych zmaganiach wyborczych będzie uczestniczyła mniejszość obywateli. Zaś legitymacja naszych reprezentantów, którzy powinni podejmować bardzo trudne decyzje będzie coraz słabsza. Tymczasem owa społeczna legitymacja władzy jest fundamentem ustroju demokratycznego. Wcale nie zapisy konstytucyjne czy prawne. Nie sławetne procedury, na które zwykli się powoływać liderzy komunistyczni, a społeczna legitymacja jest solą demokracji. Odpowiedzialny polityk zupełnie inaczej zachowuje się, gdy ma poparcie 2 procent obywateli, a inaczej, gdy popiera go 60 procent ludzi. Tymczasem premier polskiego rządu pojechał do Brukseli negocjować konstytucję, która powinna obowiązywać przez całe lata po tym, gdy w wyborach jego partię poparło mniej niż dwa procent dorosłych Polaków. Na dodatek pojechał jako szef rządu odrzuconego już raz przez Sejm i w kilka godzin po tym, jak parlament nie przyjął jego informacji o przygotowaniach do negocjacji.
Mało pocieszające jest, że większość jego kolegów z pozostałych państw europejskich znalazła się w podobnej sytuacji. Zamiast radosnych min ludzi wykuwających przyszłość Europy mamy zjazd przegranych polityków.
Marszałek Piłsudski, kiedy jego podkomendni triumfalnie przynieśli mu w styczniu 1935 r. egzemplarz konstytucji uchwalonej dzięki absencji opozycji na Sali sejmowej powiedział, że nie należało uchwalać konstytucji „dowcipem i trikiem". A tamta konstytucja w odróżnieniu od europejskiego Traktatu Konstytucyjnego była naprawdę dobra. Ale Piłsudski rozumiał tę zasadę, która zaczyna być obca współczesnym przywódcom europejskim - zasadę społecznej legitymacji.
Większością głosów można uchwalić prawie wszystko. Nic nie stoi na przeszkodzie, by parlament RP uznał, iż posiadanie włosów na głowie jest anomalią, a na przykład Białogard zostaje stolicą Polski. Nic nie stoi na przeszkodzie, by przywódcy Europy uchwalili w Brukseli, że fundamentem Europy jest islam, a chrześcijaństwa nigdy nie było. Tyle tylko, że takie zapisy mogą wzbudzić wyłącznie pusty śmiech, a ich wprowadzenie w życie bez terroru nie będzie możliwe. Dlatego też w Brukseli, na szczycie Unii, może być przyjęta jakakolwiek konstytucja, bo jeśli pozostanie ona kompromisem elit, zostanie przez narody europejskie odrzucona. Ale przyjęcie dokumentu nadającego się wyłącznie do kosza będzie miało konsekwencje. Takie mianowicie, że zamiast scalać Europę, konstytucja ją podzieli. Polityka bowiem jest sztuką osiągania tego, co możliwe. I nieustannego zdobywania społecznej akceptacji dla pomysłów prezentowanych w imieniu narodów i obywateli. Brak społecznej legitymacji powinien skłaniać do powściągliwości. Takie doświadczenie wypływa między innymi z polskich wyborów.
Decyzja o bojkocie - a taką podjęło mniej więcej 1/3 dorosłych Polaków -oznacza całkowite wotum nieufności dla klasy politycznej. Jeżeli nie zostanie zaprezentowana jak najszybciej spójna i logiczna wizja przyszłości Polski w Europie, to obywatele zbojkotują Europę. Już zrobiła tak ogromna część polskich rolników, którzy nie złożyli podań o dopłaty z unijnego budżetu. A potem Polacy zaczną bojkotować Polskę. Brak poczucia łączności z państwem, czyli traktowania jakichkolwiek zobowiązań wobec dobra wspólnego, cofnie nas do czasów sprzed powstania styczniowego, kiedy w kraju istniał naród polityczny i naród pozapolityczny. Dalszą konsekwencją może być albo utrata niepodległości, albo pojawienie się nowego Jakuba Szeli.
Jednym z instrumentów demokratycznej polityki jest instytucja wotum nieufności. Po to narzędzie sięgnęli Polacy, głosując w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Konsekwencją takiego wotum jest odejście polityków, którzy je otrzymali. Tymczasem nasi polityczni liderzy, z prezydentem na czele, wystąpili z tezą, że naród jest ciemny i nieprzygotowany do demokracji. Nie, drodzy Panowie. Doświadczenie ostatniego piętnastolecia pokazało, że naród zazwyczaj zachowywał się rozsądniej od polityków. Teraz wręczył wam czerwoną kartkę. Zejdźcie z boiska.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 byt podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano (7/1995) and Polish Bishops Conference