Białe konkursy w szarych odcieniach cz. I

Komu zależy na tym, by obywatel oszukiwał państwo? Można pomyśleć, że samemu państwu na tym zależy...

Komu zależy na tym, by obywatel oszukiwał państwo? Można pomyśleć, że samemu państwu na tym zależy. Taki wniosek zdaje się nasuwać po analizie przepisów o konkursach na stanowiska kierownicze w publicznych zakładach ochrony zdrowia.

W ustawie o ZOZ-ach, po ludzku publicznych zakładach opieki zdrowotnej, w art. 44a zawarto przepisy o przeprowadzaniu konkursów na stanowiska kierownicze. Od kierownika zakładu – z wyjątkiem kierowników samodzielnych zakładów opieki zdrowotnej. Dla postronnego obserwatora sam system konkursów na stanowiska kierownicze, opłacanych ze środków publicznych, jest dość atrakcyjną i pożądaną formą obsadzania stanowisk.

Jak w rzeczywistości wyglądają takie konkursy, można zaobserwować od lat na przykładach konkursów w administracji rządowej – służba cywilna, oraz samorządowej – gminy, powiaty, województwa.

Okazywać się zdaje, że fasadowość tych procedur nie omija również samodzielnych publicznych zakładów opieki zdrowotnej. Ta fasadowość jest wynikiem konstrukcji przepisów regulujących tę materię.

Już w art. 44a ust. 1 ustawy odnajdujemy pierwszą perełkę, gdzie napotykamy wyłączenie spod trybu konkursowego kierownika samodzielnego zakładu opieki zdrowotnej. Innymi słowy na przykład dyrektorzy szpitali obejmują stanowiska według klucza partyjnego lub towarzyskiego i wszystko jest zgodne z prawem.

Skutki nietrudno przewidzieć. Zarówno w odniesieniu do jakości zarządzania całą placówką, jak i w odniesieniu do sposobów konstruowania personelu kierowniczego. Efekt domina sam się nasuwa. Nie tylko białego personelu. Wzorem zwyczajów w instytucjach administracji publicznej rozpoczyna się wymiana pracowników niesłusznych na pracowników (po)słusznych.

Dyrektor przywieziony w teczce, nierzadko bez elementarnej wiedzy nie tylko z zakresu zarządzania, ale też często bez kompletnej znajomości specyfiki placówek ochrony zdrowia, może sobie poczynać z obsadzaniem stanowisk tak, jak i sam swoje stanowisko osiągnął. Po uważaniu.

A przepisy o konkursach? Otóż wydaje się, że poprzez swoją konstrukcję właśnie takim metodom sprzyjają. Szczególnie mogą służyć do eliminowania tych, dla których pojęcie przyzwoitości nie jest czymś obcym i pustym.

W art. 44a ust. 3 odnajdujemy kolejną perełkę polskiej myśli legislacyjnej: „Jeżeli do konkursu nie zgłosi się co najmniej dwóch kandydatów lub w wyniku konkursu nie wybrano kandydata albo z kandydatem wybranym w postępowaniu konkursowym nie nawiązano stosunku pracy, odpowiednio podmiot, który utworzył publiczny zakład opieki zdrowotnej, lub kierownik tego zakładu ogłasza nowy konkurs w ciągu dwóch miesięcy od daty zakończenia postępowania poprzedniego konkursu.”

Pozornie przepis jak przepis, nic wielkiego. Ot, coś tam ma porządkować. Pierwsze co się nasuwa to pytanie, czemu właściwie ma ten przepis służyć? Jaki jest jego cel, co ustawodawca chciał poprzez taką konstrukcję osiągnąć? Dlaczego ustanowił wymóg zgłoszenia się do konkursu co najmniej dwóch kandydatów, by konkurs w ogóle mógł się odbyć?

Wszak konkurs – otwarty przecież dla każdego – ma wyłonić kandydata przydatnego na dane stanowisko i pod tym kątem powinien kandydat być oceniany. Tymczasem z przepisu zdaje się wynikać, że bez względu na kwalifikacje konkursu się nie przeprowadzi, o ile nie zgłosi się przynajmniej jeszcze jeden kandydat. Czyli ma być dokonywana ocena nie pod kątem czy się kandydat nadaje, tylko pod kątem czy jest lepszy od kontrkandydata. Niczym porównywanie cen w zamówieniach publicznych, tyle że przy odwrotnym kryterium.

Efekt jest taki, że obiektywnie doskonały kandydat na stanowisko, jeśli zgłosi się do konkursu sam, to konkurs się nie odbędzie i stanowiska fachowiec nie dostanie. Kto i po co to wymyślił, trudno zgadnąć. Nie ma w tym nawet cienia racjonalności.

Ale skutki takiej konstrukcji są znacznie dalej idące. Tak praktyczne, jak i prawne.

Najprostszą i powszechnie stosowaną metodą jest polowanie na zająca. Kandydat, który chce przystąpić do konkursu i objąć stanowisko musi sobie „załatwić” kontrkandydata. Uzgadnia więc z kolegą lub koleżanką, najczęściej z tego samego ZOZ-u, udział w konkursie i wszystko przebiega zgodnie z planem i prawem. Konkurs się odbywa, zając przed komisją strzyże uszami i udaje, że niewiele wie, komisja udaje, że o niczym nie wie, dokonuje tzw. oceny, wybiera, sporządza protokół, stanowisko zostaje obsadzone i wszyscy są szczęśliwi.

Ci, którzy znają kuchnię tych konkursów albo się śmieją albo spoglądają z niesmakiem. Na komisje, na kierowników, na kandydatów i ich kontrkandydatów też. A wszyscy pospołu śmieją się z państwa, które samo sobie zafundowało taką groteskę. Stworzono przepis, który już na starcie do stanowisk kierowniczych wymusza kombinowanie i w rezultacie ustawianie konkursów.

Dochodzi do takich sytuacji, że mogłyby być żywcem przenoszone na sceny kabaretów.

Po wielu latach istnienia przepisów o konkursach, przepisów martwych w gruncie rzeczy, naraz postanowiono, w jednym ze szpitali przeprowadzić konkurs na stanowiska ordynatorów. Jak należy się domyślać, w imię rzetelnego, bezstronnego i uczciwego obsadzania stanowisk kierowniczych. Osoby, które przez wiele lat pełniły funkcje ordynatorów, by utrzymać się na stanowiskach musiały do konkursów przystąpić. Ale tu pojawia się właśnie ów wymóg co najmniej dwóch kandydatów, aby konkurs w ogóle się odbył.

Ordynatorzy rozwiązali ten problem prosto i skutecznie. Ordynator X pełnił rolę zająca u kolegi Y z sąsiedniego oddziału, a potem ordynator Y pełnił tę samą rolę w konkursie ordynatora X. Najpierw ordynator Y okazał się w konkursie na stanowisko w swoim oddziale gejzerem intelektu, a ordynator X odgrywał rolę matoła. Po godzinie role się odwróciły. Ordynator Y naraz zaniemógł na umyśle, natomiast ordynator X wspiął się na szczyty doskonałości. Ordynatorzy pozostali na swoich stanowiskach, ale już w glorii i chwale wygranych konkursów.

Rzetelnych, bezstronnych, uczciwych.

Można śmiało założyć, że wiedza, umiejętności i doświadczenie każdego z nich z osobna była wystarczająca do pełnienia funkcji ordynatora. Bez konieczności robienia z siebie błazna i przy okazji ośmieszania z ustawodawcy. A taki efekt dał właśnie ów wspomniany wcześniej przepis, którego znaczenia nikt racjonalnie nie potrafi wyjaśnić. Niewykluczone, że kryje się tu drugie dno, skoro przez niemal dziesięć lat nikt nie próbuje go zmienić na sensowniejszy.

Dotyczy to wszystkich pozostałych stanowisk objętych konkursami, jak na przykład pielęgniarki naczelne czy oddziałowe.

Oczywiście, czyjeś poczucie przyzwoitości, godność osobista, zasady etyki i moralności mogą być na tyle głęboko zakorzenione, że osoby takie nie zechcą się zgadzać na podobne woltyżerki. W takim przypadku można dać delikwentowi radę – nie startować w konkursach. Albo przyzwoitość, albo stanowisko. Nie można mieć wszystkiego na raz.

A jeśli jednak komuś przyjdzie ochota na zachowanie jednego i drugiego? Jeśli ktoś przystąpi do konkursu ale żadnego zająca ze sobą nie przyniesie? Tu otwiera się kolejna odsłona farsy pod tytułem konkursy na stanowiska kierownicze w publicznych zakładach opieki zdrowotnej. Uruchamiane są bowiem w takich przypadkach kolejne perełki przepisów ustawy i rozporządzenia o konkursach.

Właśnie prowadzone są konkursy na stanowiska oddziałowych w wielu szpitalach w całym kraju. Za wcześnie więc, by już teraz przymierzać te dziwaczne regulacje do praktyki ich stosowania i skutków. Będzie to możliwe za jakiś czas. Zwłaszcza warto będzie się zainteresować szczegółami jednego z już zakończonych, ale jeszcze nie zamkniętych konkursów przeprowadzonych na terenie Warszawskiej Okręgowej Izby Pielęgniarek i Położnych.

Wyglądać zdaje się na to, że same przepisy to tylko wierzchołek góry lodowej. Sposób stosowania prawa, a niewykluczone, że jego omijania też nie jest niczym niezwykłym. Podobnie jak w administracji publicznej. Papierowe przepisy i twarda rzeczywistość. Konkursy na stanowiska w publicznych zakładach opieki zdrowotnej, finansowanych z pieniędzy publicznych, zdają się jawić niczym sądy kapturowe.

Po raz tysięczny nasuwa się konkluzja, że tworzenie złego prawa, pełnego luk, sprzeczności i niedoprecyzowań daje adresatowi takie możliwości lawirowania, że sens całej regulacji może być całkowicie wypaczany.

Wyposażanie urzędników w tak tworzone przepisy daje im narzędzia, które w skutkach przypominają wyposażenie małpy w brzytew.

Witold Filipowicz
Warszawa, kwiecień 2009 r.

mifin@wp.pl

Niniejszy tekst ma charakter felietonu. Poglądy wyrażone w tekście są poglądami Autora, a nie Redakcji Opoki. Ewentualne polemiki można kierować bezpośrednio do Autora. Polemikę wyrażoną w odpowiedniej formie literackiej możemy zamieścić również na stronie Opoki.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama