Grexit, wizja bankructwa państwa - to realne zagrożenie, czy tylko straszak służący zatrzymaniu Grecji w strefie Euro? Co na tym zyskałaby Rosja?
Wielkie greckie bankructwo to nie jest tylko alternatywa: euro czy drachma? Jego skutki mogą wykraczać daleko poza zwykłe rachunki ekonomiczne.
Niemal cały świat przelicza dziś Grecję na kalkulatorze: „Winien” — „ma”. Ale to błąd — gołe liczby nie obrazują całej skomplikowanej greckiej rzeczywistości. A już na pewno nie są w stanie wychwycić ruchu cywilizacyjnej wajchy, która przestawia się w Atenach coraz bardziej w stronę Wschodu. Jakkolwiek byśmy ten Wschód pojmowali.
Przez stulecia Grecja uchodziła za jedno z kluczowych pod względem strategicznym miejsc na politycznej mapie świata. I czerpała z tego tytułu całkiem wymierne polityczne profity. Do klasyki stosunków międzynarodowych przeszło choćby powiedzenie premiera Wielkiej Brytanii Winstona Churchilla, który określił Grecję — i szerzej całe Bałkany — mianem „miękkiego podbrzusza Europy”. Do tego dochodzi szereg innych, podobnych określeń typu: „Śródziemnomorski języczek u wagi”, „Tunel Wschód-Zachód” czy „Brama do trzech kontynentów”. Wszystko to sprawiało, że zachodni politycy od zawsze myśleli o Grecji, jako o miejscu niezwykle ważnym, mimo jej relatywnie niewielkiego potencjału terytorialnego, demograficznego i gospodarczego. Pilnowano zatem, żeby na greckiej ziemi panował jako taki spokój, przewidywalność i stabilność. Nade wszystko zaś dbano o to, żeby Ateny pozostały w zachodniej strefie wpływów. To dlatego wspomniany Churchill gotów był na oddanie Stalinowi nawet całej Europy Wschodniej, byle tylko utrzymać Grecję po zachodniej stronie żelaznej kurtyny.
Podobnie było w późniejszych latach — jak przypomniał niedawno brytyjski „Financial Times” — przez wiele lat, zwłaszcza w okresie zimnej wojny, Grecję uważano wręcz za „państwo frontowe” w walce z komunizmem. Miało to o tyle duże znacznie, że już na pierwszy rzut oka jest ona krajem innym niż państwa Zachodu — poczynając od samego greckiego alfabetu, poprzez styl życia i myślenia jej mieszkańców, aż po tradycje historyczno-polityczne wywodzące się z bizantyjskiego pnia. W tym sensie Atenom znacznie bliżej jest pod względem kulturowo- religijnym do Moskwy niż chociażby do takiego Paryża czy Berlina. Tym większym sukcesem było więc scementowanie więzi Aten z Zachodem poprzez przystąpienie Grecji do NATO (w 1952 r.) i Unii Europejskiej ( w 1981 r.). Późniejsze naciągane ekonomicznie przyjęcie Greków do strefy euro (od 2001 r.) miało ten proces jeszcze bardziej pogłębić.
Ważne jest zatem, żeby dostrzegać i rozumieć ten historyczny kontekst, ponieważ to on wywiera nadal spory wpływ na dzisiejszy stosunek Zachodu do Grecji. Ale także i Greków do Zachodu. Tyle tylko, że dziś zamiast wzajemnego zaufania jest wielka ziejąca dziura niechęci.
Wyniki niedawnego referendum pokazują, że zmuszeni do zaciskania pasa, gospodarczych wyrzeczeń i potulnego wykonywania poleceń Brukseli oraz międzynarodowych instytucji finansowych, Grecy mówią „dość” i coraz bardziej odwracają się plecami do Zachodu. Wykorzystała to umiejętnie lewicowa rządząca SYRIZA, podsycając emocje i antyzachodnie nastroje. „Narodowa godność i duma przeciwko szantażowi i terrorowi wierzycieli — tak brzmiały argumenty, za pomocą których rząd walczył o «nie» w referendum” — zauważył niemiecki dziennik „Süddeutsche Zeitung”. Grecja pozostaje więc nadal w UE i w NATO, ale jest to Grecja upokorzona. A na to tylko czeka Moskwa, która piórem rządowej „Rossijskiej Gaziety” nazywa Greków „małym, zadłużonym, ale dumnym narodem”.
Trudno zresztą nie dostrzec wyraźnego ożywienia relacji między Moskwą i Atenami, zwłaszcza od czasu, gdy ster władzy przejęła w Grecji SYRIZA. Premier Aleksis Cipras parokrotnie gościł w tym roku w Moskwie, a jego wypowiedzi nie pozostawiają raczej wątpliwości, w co próbuje grać szef greckiego rządu. Kilka tygodni temu, podczas Międzynarodowym Forum Ekonomicznym w Sankt Petersburgu, oświadczył, że Grecja ma jeszcze „inne możliwości niż UE”, stwierdzając: „Znaleźliśmy się w oku cyklonu, ale jesteśmy narodem, który radzi sobie na morzu, i nie boimy się burz ani możliwości odkrycia nowych oceanów i zawinięcia do bardziej bezpiecznych portów”.
Kreml także uśmiecha się do Greków, zapewnia o swoim wsparciu, dowartościowuje miłymi słowami i gestami, ale ucina raczej krótko spekulacje o jakiejkolwiek większej pomocy finansowej dla Grecji. Powód jest oczywisty: sama Rosja boryka się z potężnym kryzysem gospodarczym. Obie strony nie wykluczają co prawda przyszłej „owocnej współpracy” jednak, jak na razie, może być ona realizowana tylko w niewielkich rozmiarach. Ot, choćby poprzez otwarcie rynku rosyjskiego na część produktów greckich, możliwość wsparcia Aten drobnymi pożyczkami — ale na pewno nie takimi, które mogą uratować greckiego bankruta — czy współpracę w dziedzinie surowcowej. Jednym z jej przejawów jest podpisanie przez ministrów energetyki Rosji i Grecji memorandum w sprawie budowy planowanego gazociągu Turecki Potok (Turkish Stream) przez terytorium Grecji. Jego budowę, której koszt szacowany jest na 2 mld euro, ma sfinansować jeden z rosyjskich banków. To dla Rosji może być całkiem obiecująca inwestycja na przyszłość.
Moskwie bynajmniej nie zależy wcale na oficjalnym wyciąganiu Grecji ze struktur zachodnich — ponieważ nic na tym w tej chwili nie zyskuje. W bardzo obrazowy sposób ujął to w rozmowie z PAP Tanos Dokos, z ateńskiego think tanku Eliamep: „Słaba Grecja w Unii przydaje się Moskwie, słaba Grecja poza Unią niewiele znaczy”. To genialnie proste: prorosyjskie Ateny jako członek UE i NATO to cenny sojusznik, dzięki któremu Rosja mogłaby uzyskać wpływ na przynajmniej część decyzji struktur zachodnich. Grecja nadal bowiem dysponuje choćby unijnym prawem weta, którego może użyć np. w stosunku do kolejnych zachodnich sankcji wymierzonych w Moskwę.
Nie jest to więc scenariusz wymarzony przez kogokolwiek na Zachodzie. Bo jak zauważył na łamach brytyjskiego „Financial Timesa” Sebastian Mallaby z prestiżowego amerykańskiego think tanku Rady Stosunków Zagranicznych: „Lepiej, żeby Europa nie musiała radzić sobie z Grecją, która należy do NATO, ale nagle zaczyna nienawidzić Zachodu i przymilać się do Rosji”.
Analizując zmiany zachodzące w Grecji, koniecznie trzeba także wspomnieć o miejscowym Kościele prawosławnym, który — zupełnie niesłusznie — jest pomijany w analizach dotyczących obecnej greckiej rzeczywistości. A przecież prawosławie pełni w tamtejszym życiu społecznym bardzo ważną rolę — z mocy konstytucji uznawane jest za religię państwową i stanowi wręcz synonim słowa greckość. Jest to jednak prawosławie specyficzne, bardzo ortodoksyjne, niechętne zbliżeniu ekumenicznemu i zdecydowanie antykatolickie. Przekonał się o tym nawet Jan Paweł II — pierwszy papież, któremu dane było odwiedzić Ateny od czasu Wielkiej Schizmy z 1054 r. Była to z pewnością jedna z najtrudniejszych podróży apostolskich papieża Polaka: został przyjęty dość chłodno, a na ulicach greckiej stolicy tłumy prawosławnych wiernych wymachiwały karykaturami Jana Pawła II, którym towarzyszyły podpisy w rodzaju „Antychryst”, „Wielki Heretyk” itp.
W tym więc sensie, choć geograficznie bliżej greckiemu prawosławiu do Patriarchatu Konstantynopola, to ideologicznie ciąży ono raczej w kierunku Patriarchatu Moskiewskiego. Z jednej strony mamy co prawda dość umiarkowanego i otwartego zwierzchnika greckiego prawosławia, patriarchę Aten Hieronima II (to właśnie on zaprosił Jana Pawła II do Grecji), a z drugiej cieszących się olbrzymimi wpływami w społeczeństwie prawosławnych mnichów ze Świętej Góry Athos. Ci zaś kontestują nie tylko katolicyzm jako „heretyckie wyznanie”, ale w ogóle cały Zachód.
Te podziały ujawniły się także podczas niedawnego referendum. Sam Hieronim II zaapelował może nie wprost, ale jednak dość wyraźnie o to, żeby Grecy „pozostali w sercu Europy”, podobnie jak metropolita Anthimos z Tesalonik, który powiedział: „Macie prawo głosować, jak wam się podoba, ale ja będę głosował za Europą”. Część wiernych przyjęła te słowa oklaskami, ale sporo było również okrzyków sprzeciwu. Wynik referendum pokazuje zaś, że ta druga grupa jest dziś o wiele liczniejsza. A to oznacza, że w greckim społeczeństwie zwycięża opcja patrzenia na świat z perspektywy góry Athos.
opr. mg/mg