Zmiany językowe narzucane przez propagatorów rewolucji kulturalnej – obowiązkowe feminatywy przy jednoczesnym dowolnym wybieraniu sobie zaimków i eliminowaniu słów związanych z macierzyństwem – nie są przypadkowe. Nie ma w nich za grosz rozsądku, ale jest jasny trend: trzeba zniszczyć wszystko, co tradycyjne, wprowadzając orwellowską nowomowę.
Jadąc dziś rano do pracy zauważyłam na ulicy młodą kobietę, która wyprowadzała dwa nieduże, całkiem ładne pieski. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że była …w piżamie, no i miała włosy w wielkim nieładzie – widać było, że zwierzaki co dopiero zmusiły ją do opuszczenia pościeli. Ciepła sierpniowa aura na to pozwala, ale ja nie o tym.
W niektórych krajach takie wypady w piżamie po poranne bułki, czy na spacerek z psem to normalka. Ale na ulicy miasta stołecznego Warszawy spotkałam się z tym po raz pierwszy. Za to nie po raz pierwszy pomyślałam sobie, że europeizujemy się w błyskawicznym tempie, co widać na wielu różnych płaszczyznach. I że lada moment zaczniemy – wzorem innych krajów Zachodu – wylewać dziecko z kąpielą.
W swojej drodze do pracy często mijam stojące przed szpitalem samochody z napisem „Kobiece mleko ratuje życie”, którymi Fundacja Bank Mleka Kobiecego dostarcza pokarm dla maluszków długo hospitalizowanych z powodu choroby, albo wcześniactwa. Mieszkająca w Anglii koleżanka powiedziała mi, że tam sformułowanie kobiece mleko jest już niedopuszczalne – zamiast niego używa się określenia mleko ludzkie. Tak samo karmienie piersią odeszło do lamusa, gdzie trafiły te wszystkie „dzielące, wykluczające, nietolerancyjne, transfobiczne” określenia z dotychczasowego języka. W Anglii zamiast breastfeeding (karmienie piersią) mówi się teraz chestfeeding (karmienie klatką piersiową – sic!).
To, co dziś wydaje się idiotyczne, jutro może stać się częścią codzienności i to – pod jakimiś sankcjami – obowiązkową. Medialne wydarzenia z prof. Bralczykiem pokazują, że ani autorytety, ani wiedza, ani zdrowy rozsądek nie liczą się dla hunwejbinów obecnej rewolucji kulturalnej. „Granice mojego języka są granicami mojego świata.” – zapisał Ludwig Wittgenstein. Dziś obserwujemy, jak dzięki toczącym się od lat manipulacjom, zmieniającym znaczenie poszczególnych słów, utworzono z ludzi porozumiewających się tym samym językiem narodowym wrogie klany, którym nie idzie się ani porozumieć, ani nawet zrozumieć - granice światów są tu ściśle wytyczone. Wprowadzane są nowe słowa i określenia. Ostatnio dowiedziałam się na przykład, że istnieje coś takiego jak „związek interablistyczny”, czyli pomiędzy osobą pełnosprawną i niepełnosprawną. Kiedyś nie trzeba było specjalnej nazwy. Wprowadzanie coraz to nowych określeń często wcale nie prowadzi do większej jasności, czy czytelności, ale dzieli nas na kolejne grupy, podgrupy, grupeczki. A taki poszatkowany świat wieje samotnością i jakimś takim – mimo bogactwa terminów – ubóstwem.
Nie wiem ile zmiecie ten powiew zmian. Może skrępowanie, które wciąż większości z nas nie pozwala paradować w piżamie po ulicy? A może tradycję licznych, wielopokoleniowych wigilijnych kolacji i sąsiedzkich grillów, bo nie będzie się nawet można porozumieć w kwestii barszczu, czy kotletów… Oby nie.
Źródło: e-civitas.pl