Jeśli ktoś nie zna się na polityce, a jest politykiem, niech lepiej zajmie się hodowlą zwierząt futerkowych...
Nasi politycy zachowują się jak drużyna piłkarskiej trzeciej ligi, która nagle awansowała do Ligi Mistrzów, ale przegrywa mecze walkowerem, bo zapomina, iż na stadionie powinno być zamontowane oświetlenie.
Kampania wyborcza. Od poszczególnych partii i kandydatów dowiadujemy się, że jeśli tylko oddamy swój głos na pana X czy panią Y, nastanie powszechna szczęśliwość, a my sami nie będziemy wiedzieli, co zrobić z pieniędzmi, które dostaniemy w prezencie od instytucji państwowych. Sondaże wprawdzie wskazują, że obywatele nie wierzą w wyborcze obietnice, ale swoje decyzje opierają jednak na tym, co słyszą w kampanii.
Od kilku miesięcy powtarzałem na łamach „Przewodnika", że decyzję o oddaniu naszych głosów powinniśmy podejmować na podstawie tego, co kandydaci rzeczywiście zrobili i tego, kto stoi za nimi. Wprawdzie narzekamy na brak nowych twarzy w polityce, ale fakt, że większość polityków jakoś już znamy, jest czymś normalnym w demokracji. Tyle że przez piętnaście lat kolejne partie mogły mamić obywateli różnymi mirażami, a stwierdzenie: „oni już byli" przerabiać na wyborczy atut. Tymczasem esencją demokracji jest coś, co wielu naszych polityków uważa wręcz za nieprzyzwoitość - drobiazgowe badanie przeszłości osoby wybieranej. Właśnie dlatego, że przeszłość (osoby lub partii) wskazuje na to, z kim mamy do czynienia i czego możemy się po własnych reprezentantach spodziewać. Podobnie jest z oglądem zaplecza. Bardzo wielu Amerykanów, którzy mieli zastrzeżenia do prezydenta Busha, zagłosowało na niego widząc, że ekipa prezydenta składa się z ludzi kompetentnych i budzących zaufanie. Między innymi dlatego, że obywatele mieszkający w stabilnych demokracjach doskonale wiedzą, iż lider sam nie podejmuje decyzji. Politycy muszą dzielić się władzą, wobec czego ogląd ich zaplecza wskazuje na to, kto będzie naprawdę rządził.
Trzecim czynnikiem kontrolnym jest stosunek poszczególnych partii i polityków do problematyki międzynarodowej. To rzeczywistość zobiektywizowana. Na dodatek polityka zagraniczna od wielu stuleci jest w Europie rzeczywistą esencją działań państwa. Struktury państwowe nie powinny ingerować w nasze życie rodzinne czy osobiste, mają natomiast - za nasze podatki - gwarantować obywatelom bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo rozumiane jako stabilne i bezpieczne państwo, jako spokój na ulicy, jako stabilność kursów walut i tak dalej. Większość elementów bezpieczeństwa jest uzależniona od polityki międzynarodowej. Gorzej. Po wejściu Polski do Unii Europejskiej ponad połowa spraw, jakie stają na obradach Rady Ministrów, ma kontekst międzynarodowy. W polityce zagranicznej brakuje tymczasem klarownej wizji.
Komentatorzy powtarzają, że polityka zagraniczna jest najsłabszą częścią naszej kampanii wyborczej. To prawda. Słyszymy zazwyczaj albo komunały, że warto mieć ze wszystkimi dobre stosunki, albo równie banalnie brzmiące opowieści o potrzebie obrony interesów narodowych. Moją zaś radą dla wyborców jest: pytajmy kandydatów o politykę zagraniczną, bo jest to najlepszy test ich kompetencji i zrozumienia istoty polityki na poziomie państwowym.
Pytanie pierwsze to kwestia naszej roli w Unii Europejskiej. W tej materii mamy na rynku politycznym trzy stanowiska: pierwsze, reprezentowane przez Partię Demokratyczną i SLD, sprowadza się do mniemania - to, co idzie z Brukseli, jest dobre z zasady, a naszym celem powinno być rozpłynięcie się w Unii. Nietrudno zauważyć, że w istocie jest to podszyte głębokim przekonaniem, że Polacy nie potrafią się sami rządzić, więc lepiej, aby robiła to brukselska biurokracja. Stanowisko drugie (LPR i Samoobrona i częściowo PSL) to przekonanie, że Unia nie jest nam do niczego potrzebna, poza rolą dojnej krowy dającej fundusze przepijane lub przejadane przez naszych obywateli. W wymiarze praktycznym pomysł tych środowisk to nieustanne powracanie do wizji renegocjacji traktatu akcesyjnego w zamian za kolejne „prezenty". To polityka krótkowzroczna do bólu i zbudowana na niezrozumieniu reguł gry w Europie. Unia Europejska jest bowiem wymyślona w gruncie rzeczy po to, aby narodowe interesy i egoizmy harmonizować w sposób cywilizowany nie poprzez konflikty, wojny celne czy konflikty zbrojne, lecz przy stole negocjacji. Nie raz i nie dwa trzeba walnąć pięścią w stół (tego nie pojmą zwolennicy pierwszej opcji), ale też niejednokrotnie ustępować z własnych egoistycznych interesów, by nie zarżnąć „europejskiej krowy" (to niepojęte dla zwolenników koncepcji - doić jak najwięcej). Najsensowniejsze podejście do UE przejawiają główne partie opozycji: twardo walczyć o swoje, ale nie za cenę integracji europejskiej jako takiej. Poza tym działać na rzecz naszych narodowych interesów, czyli przede wszystkim na rzecz zbliżenia Europy z Ameryką.
Polityka wobec Stanów Zjednoczonych to kolejne kluczowe pytanie. Właśnie oglądamy katastrofę polityki „grzecznego sprytnego Jasia", uprawianej przez tercet: Kwaśniewski, Cimoszewicz, Miller. Zgadzać się na wszystko, czego zażądają Amerykanie w oczekiwaniu pochwał i uznania, iż jest się lepszym dla wuja Sama od pozostałych uczestników tercetu. Efektem jest zmęczenie obywateli niezrozumiałym dla nich udziałem w wojnie w Iraku i spadające poparcie dla aliansu z USA oraz kompletny brak namacalnych efektów sojuszu, wyłączywszy stypendium amerykańskie Leszka Millera. Dla Samoobrony i części LPR USA są partnerem egzotycznym, odległym, a dla sporej części działaczy wrogim. Nawet liderzy PiS-u i Platformy także nie mają jasnej wizji, czego żądać i jak prowadzić naszą politykę wobec Waszyngtonu. Wiedzą wprawdzie, iż jest to sojusznik kluczowy, ale myślenie o stosunkach polsko-amerykańskich jest bodaj największą słabością naszej polityki zagranicznej.
Niewiele lepiej jest z polityką sąsiedzką. Zawaliliśmy naszą rolę w Radzie Państw Morza Bałtyckiego (RPMB) i Grupie Wyszehradzkiej. Z czasów gdy współpracowałem z premierem Buzkiem i prezydentem Wałęsą, pamiętam kolejne spotkania przywódców regionu. Zdanie polskiego premiera miało zazwyczaj moc przesądzającą w razie różnicy zdań. W tej chwili obserwujemy niepotrzebną i szkodliwą rywalizację pomiędzy państwami regionu. A RPMB nie potrafiła się zdobyć nawet na debatę (nie mówiąc o wspólnym stanowisku) o rosyjsko-niemieckim projekcie gazociągu pod Bałtykiem. A może nie tyle nie potrafiła, ile Polska nie podjęła jakiejkolwiek próby wprowadzenia tej kwestii pod obrady i odbycia konsultacji z naszymi partnerami. Oglądamy więc w telewizji uśmiech panów Putina i Schroedera, protestujemy głośno, a po cichu uznajemy, że nic nie da się zrobić.
Tutaj kolejna rada dla wyborców - polityk, który uznaje, że nic nie da się zrobić w sprawie żywotnej dla narodowych interesów, powinien zająć się hodowlą zwierząt futerkowych, a nie przewodzeniem narodowi. Jeśli usłyszycie państwo takie fatalistyczne stwierdzenia, to zaproponujcie politykowi jakieś inne pożyteczne zajęcie, ale broń Boże nie głosujcie na kogoś takiego. Obowiązkiem ludzi odpowiedzialnych za państwo jest właśnie proponowanie rozwiązań.
Polityka wobec Niemiec jest zresztą pewnego rodzaju mutacją polityki amerykańskiej. Wszyscy od lewa do prawa powtarzają, jak jest świetnie i... nic nie robią. Rzekoma przyjaźń prezydenta Kwaśniewskiego ze Schroederem, poparta wspólnotą ideową socjalistów, nie przyniosła literalnie nic. Nie ma co liczyć również na niemieckich chadeków. Będą odrobinę bardzie] przyjaźni, ale tylko odrobinę, bo politykę niemiecką trzeba prowadzić opierając się na dwóch rzeczach - twardej grze interesów oraz wmon-towywaniu Niemiec w politykę europejską i euroatlantycką. Sami jesteśmy za słabi, by na Niemcach cokolwiek wymuszać, ale na spółkę z Czechami, Skandynawami czy krajami bałtyckimi, często też z Wielką Brytania i Holandią, już możemy. Politycy, którzy nie mają zdolności gry politycznej połączonej ze zrozumieniem, iż kultura, gospodarka, historia i dyplomacja są jedną całością, naszych sporów z Niemcami nie załatwią. Nawet jeśli pani Merkel zakocha się na zabój w Donaldzie Tusku, to nie zmieni to niemieckiej polityki. I nie tylko niemieckiej. Radosne przekonanie odchodzącego prezydenta, że osobistym urokiem i klepaniem się po plecach można coś załatwić, doprowadziło do sytuacji, w której Polska będąc członkiem NATO i UE, ma jednocześnie najtrudniejszą sytuację międzynarodową od dziesięciu lat. Mam chwilami wrażenie, że nasi politycy zachowują się jak drużyna piłkarskiej trzeciej ligi, która nagle awansowała do Ligi Mistrzów, ale przegrywa mecze walkowerem, bo zapomina, iż na stadionie powinno być zamontowane oświetlenie.
W minionym tygodniu zawalił się mit pomarańczowej rewolucji - żadnej reakcji; Rosjanie na spółkę z Niemcami budują nam antypolski gazociąg - cisza; Niemcy zapowiadają rozwijanie projektu Centrum przeciwko Wypędzeniom - nic. Tymczasem warto brać przykład z polityków z prawdziwego zdarzenia. Japoński premier Koizumi uparł się, że przeprowadzi największa prywatyzację w historii i sprzeda japońską pocztę (wartą trzy biliony dolarów). Zderzył się z buntem we własnej partii, wbrew sondażom poszedł na przedterminowe wybory - i wygrał tak zdecydowanie, jak od lat się nie zdarzyło. Polskiej polityce brakuje wizji (proszę nie mylić z telewizją-tej jest za dużo) i kompetencji - pytajmy polityków o obie te rzeczy. A właściwie nie pytajmy nawet, a przyglądajmy się, czy ich działania w przeszłości pozwalają podejrzewać ich o to, że cechy te posiadają.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg