Artykuł prof. Hanby'ego przedstawiony w ramach sympozjum „Przyszłość Kościoła katolickiego” organizowanego przez „First Things”, stawia pytanie: co powinien czynić Kościół w coraz bardziej sekularyzującym się świecie? Odpowiedzią bynajmniej nie jest „synodalność" ani studiowanie socjologii.
Michael Hanby, profesor Papieskiego Instytutu Jana Pawła II Studiów nad Małżeństwem i Rodziną na Katolickim Uniwersytecie Ameryki, wychodząc od soborowej konstytucji Gaudium et Spes, pokazuje, jak zagubiony obecnie jest Kościół w coraz bardziej zeświecczałym świecie Zachodu. Ale nie tylko Kościół – przede wszystkim zagubiony jest sam człowiek, bo „emancypacja” od Boga, wypchnięcie Go poza nawias życia prowadzi nieuchronnie do jednego: do życiowego zagubienia, utraty moralnego kompasu i fundamentu.
Już pisany ponad 60 lat temu dokument soborowy Gaudium et spes zwracał uwagę na olbrzymie i dramatyczne napięcia cechujące współczesność, będące symptomem tego zagubienia. Czas, jaki upłynął od Soboru Watykańskiego II nie tylko nie posłużył rozwiązaniu tych napięć, ale wydatnie je pogłębił.
Hanby zauważa:
Dwubiegunowa charakterystyka powojennej nowoczesności niewątpliwie przyczyniła się do dwubiegunowego odbioru samego soboru. Rozbieżne interpretacje dokumentów soborowych „gotowały się” w ciągu ostatniego półwiecza, a w ostatniej dekadzie osiągnęły już stan wrzenia. (...) Nowoczesność obejmuje technologiczny bunt przeciwko porządkowi bytu i samej ludzkiej naturze.
Nowoczesny ateizm nie tylko detronizuje Boga, ale – co jest nieuchronną konsekwencją tej detronizacji – redukuje człowieka do wymiarów biologiczno-społecznych. Utrata perspektywy nieskończoności prowadzi nie do większej wolności, ale wręcz przeciwnie – zamyka człowieka w ciasnych ramach doczesności. Dlatego też, jak pisze amerykański teolog:
Przeciwstawiając się ateistycznemu humanizmowi, sobór utrzymywał, że boskie działanie i ludzka wolność są wprost, a nie odwrotnie proporcjonalnie. To Bóg wyzwala nas, abyśmy stali się w pełni ludźmi; ludzkie powołanie i ludzkie przeznaczenie zostały objawione i wypełnione w Chrystusie.
Tu jednak pojawia się problem, którego źródłem jest nie sam sobór, ale jego błędne interpretacje. Sobór wyraził uznanie dla „praw człowieka”, ale nigdy nie zamierzał ich postrzegać w oderwaniu od szerszej wizji człowieka, mającej swoje oparcie w Chrystusie. Deklaracji Dignitatis humanae nie należy odczytywać w opozycji do Konstytucji Lumen gentium czy innych dokumentów soborowych. Niestety wielu chrześcijańskich teologów i duszpasterzy tak właśnie zrobiło, biorąc tę deklarację za „bezwarunkowe poparcie dla liberalnej demokracji” lub, co gorsza, dla marksizmu.
Czym innym jest docenienie doczesnego zaangażowania świeckich chrześcijan, tak jak je widział na przykład Jacques Maritain, czymś zupełnie innym natomiast uleganie ideom sprzecznym z Bożym objawieniem! Sobór Watykański II bynajmniej nie zachęcał do takiego przedefiniowania chrześcijaństwa. Tymczasem jest całkiem sporo „samozwańczych sojuszników papieża Franciszka”, którzy próbują interpretować sobór wbrew samemu soborowi – takim mianem autor określa progresywnych teologów i myślicieli, którzy „propagują postępową interpretację, która ma całkowicie wymazać dwa poprzednie pontyfikaty.”
Nie Sobór więc jest problemem, ale jego zsekularyzowane interpretacje, które podporządkowują Boże objawienie „najnowszym odkryciom” socjologii, psychologii czy innych nauk świeckich. Poza tym czas, który upłynął od soboru, to czas niezwykle głębokich przemian społecznych i technicznych.
„Nie można winić soboru za to, że nie przewidział przyszłości, choć ta porażka powinna służyć jako przestroga przed zarozumiałością, że możemy łatwo dostrzec poruszenie Ducha w historii. (Jest niemal pewne, że metody nauk społecznych raczej zaślepiają niż wzmacniają naszą wizję). Jednak tylko osoby obdarzone darem proroctwa mogły przewidzieć zdumiewający upadek katolickiego chrześcijaństwa w całym zachodnim świecie w bezpośrednim następstwie soboru. Nikt nie mógł przewidzieć rozpadu bloku komunistycznego ani pojawienia się ogromnego nowego globalnego porządku technokratycznego z możliwościami propagandowymi i inwigilacyjnymi, których pozazdrościłyby wcześniejsze reżimy totalitarne. (...) „Znaki czasu” muszą zostać przeanalizowane na nowo.
Sobór nie dał nam syntezy, dzięki której moglibyśmy zrozumieć to, co dzieje się we współczesnym świecie, wyznaczył raczej kierunek poszukiwań. Swoistą syntezę stworzył natomiast humanistyczny ateizm:
to metafizyczny konstrukt, który definiuje naszą „społeczną wyobraźnię”, oferując pełną interpretację rzeczywistości, która systematycznie wyklucza pojmowanie Boga z naszych operacyjnych pojęć bytu, natury, wiedzy i prawdy. Bóg został usunięty z naszych najbardziej miarodajnych form poznania, z naszych sposobów organizacji społecznej oraz z podstawowych nawyków i wzorców życia. (...) Jest to kompleksowa koncepcja rzeczywistości pozbawionej Boga. Ta koncepcja rzeczywistości dominuje we współczesnym świecie, a zatem wpływa na nas wszystkich w większym lub mniejszym stopniu.
Być może to właśnie jest powodem, dla którego zachód stał się obecnie tak bardzo zsekularyzowany: świeckie postrzeganie świata wydaje się spójne i stabilne, podczas gdy religijne – płynne i niepewne. Człowiek poszukuje spójności, nawet gdy jest to spójność niedorzeczna (pamiętamy, że sama spójność rozumowania nie jest wystarczającym kryterium prawdziwości – logika paranoika jest wyjątkowo spójna, a jednocześnie całkowicie oderwana od rzeczywistości).
Pozorna siła, wynikająca ze spójności świeckiego obrazu świata wobec pozornej słabości tego, co proponuje religia, sprawia, że religię traktuje się całkowicie instrumentalnie:
Kościół i jego nauki mogą być wykorzystywane w cyniczny sposób w imię świeckich celów politycznych. Mogą nawet przetrwać jako pobożny dodatek do zasadniczo bezbożnego pojmowania rzeczywistości lub planu działania. Znakiem czasu jest jednak to, że w niereligijnym świecie współczesnych świeckich „ateizm” w starym znaczeniu nie wydaje się wart zachodu. Ogólnie rzecz biorąc, nasze wykształcone elity nie myślą o Bogu. Dla nich Jego istnienie lub nieistnienie nie ma żadnego znaczenia.
Jeśli więc we współczesnym, zsekularyzowanym świecie, akceptowana jest jakaś religia, to jest to religia całkowicie oderwana od transcendencji, subiektywna i sprywatyzowana. Czy taki był zamiar soboru, gdy zwracał się „ku światu”, aby realizować nowy styl świętości, w którym świętość nie miała być zarezerwowana dla wąskiego grona zakonników i duchownych, ale miała być świętością wnoszoną w doczesność, w życie każdego świeckiego? Z pewnością nie! Uświęcenie codzienności nie oznacza strywializowania świętości!
Z perspektywy czasu jest oczywiste, że zwrot Kościoła ku światu zakończył się nie „nowym stylem świętości” oraz „świętością i uświęceniem świeckiego życia”, ale sekularyzacją sacrum, a nawet desakralizacją samego chrześcijaństwa, w czym często przodowali duchowni i teologowie.
Zamiast „uświęcenia doczesności” mamy więc dziś zsekularyzowane chrześcijaństwo. Po części winne temu są skandale w Kościele, które odbierają mu wiarygodność. Hanby pisze tu bardzo dosadnie: „sprawcy nadużyć i korupcji nie boją się ani Boga, ani człowieka.” Po części winna jest nieprzemyślana reforma liturgii, która w praktyce nie wprowadza w misterium wiary, a raczej oddala od niego (autor posługuje się tu słowem „effable”, które można przetłumaczyć jako „dosłowna”, nie pozostawiająca przestrzeni dla sacrum). Ta dosłowność, utrata doświadczenia misterium sprowadza Kościół do kategorii organizacji pozarządowej. Nic więc dziwnego, że w takiej perspektywie:
nauki społeczne wypierają teologię i filozofię jako dominującą formę myśli i mowy Kościoła, pozbawiając go przekonującego słowa, którym mógłby przemawiać do świata. Terapeutyczny żargon dyrektorów ds. zasobów ludzkich wypiera dawniejszy język duszy.
To właśnie ta utrata poczucia świętości, według Hanby’ego, dała o sobie znać w czasie pandemii, gdy Kościół tak łatwo zgodził się na zamknięcie świątyń i nie pozwolił wiernym na gromadzenie się modlitwie. Smutne jest, że również Synod o synodalności wydaje się nie dostrzegać, że nauki społeczne nie są właściwym kluczem do zrozumienia Kościoła i samego człowieka.
Zadziwia fakt, że w czasach rewolucji ontologicznej i kulturowej Kościół miałby poświęcać swój czas, pieniądze i energię na zajęcie, które nie obchodzi nikogo poza klasą postępowych eklezjokratów. (...) Wrażenie, czasami dominujące, jest takie, że chrześcijaństwo już się wyczerpało.
Co więc ma zrobić Kościół w obliczu postępujących dalej przemian społecznych i technicznych? Jak się ma odnosić do świata, który nie uznaje jakiegokolwiek autorytetu? Receptą, według Hanby’ego, nie jest bynajmniej rezygnacja z autorytatywnego nauczania. Kościół nie może z niego zrezygnować, bo jest odpowiedzialny przed Bogiem za podtrzymanie autorytetu, mającego swoje źródło w Bożym objawieniu.
Współczesny kryzys autorytetu zaostrzył się, gdy Kościół wyrzekł się powierzonego mu autorytetu – zarówno mimowolnie, jak i dobrowolnie. Mimowolnie – w wyniku zgorszenia, dobrowolnie – poprzez „nawrócenia duszpasterskie”, „zmiany paradygmatów” i niekończące się procesy „dialogu”, które, jak się wydaje, nigdy nic nie mówią. Czasami wydaje się, że prawda razem z pięknem poszły na wygnanie. Dezintegracja autorytetu miała katastrofalne konsekwencje dla jedności Kościoła, niepotrzebnie tworząc schizmę de facto, która może stać się schizmą de iure, jeśli nie zatrzyma się wpadania Kościoła w entropię. Odbiło się to na naturalnym przywiązaniu katolików do papieża i Kościoła. I zaszkodziło świadectwu Kościoła.
Ostatecznie więc drogą dla Kościoła w zsekularyzowanym świecie z całą pewnością nie jest naśladowanie świata i podążanie jego drogami. Żadne programy społeczne ani reformy strukturalne nie rozwiążą problemów Kościoła. To, czego Kościół potrzebuje, to „odzyskanie wzroku”, skierowanie swojego spojrzenia na Chrystusa, a nie na świat. Michael Hanby podsumowuje swój artykuł tymi słowami:
Nie można świadczyć o tym, czego się już nie dostrzega. Kościół nie może odzyskać utraconego autorytetu bez odzyskania wzroku. Nie można tego osiągnąć jedynie poprzez sprawowanie władzy kościelnej, ani poprzez programy i „procesy”, ale jedynie poprzez głębokie nawrócenie serca, umysłu i wizji. Nie możemy doświadczyć takiego nawrócenia ani mieć nadziei na odnowę prawdziwie chrześcijańskiej wyobraźni, jeśli nie uznamy, że zaćmienie świadomości Boga i człowieka nie jest czymś zewnętrznym wobec Kościoła. Kościół nie będzie w stanie uleczyć własnych ran, a tym bardziej ran świeckiego świata, dopóki katolicy nie uznają faktu swojego własnego, rozległego i głębokiego „nienazwanego” ateizmu.
Innymi słowy: zamiast iść za światem, coraz bardziej zeświecczonym, ludzie Kościoła muszą zajrzeć do swego własnego serca i uznać, że egzystencjalna pustka, której doświadczają, nie da się zapełnić w żaden inny sposób, jak tylko przez otwarcie się na Boga i przyjęcie Jego autorytetu, Jego zbawienia i Jego łaski. Mówiąc jeszcze inaczej, słowami św. Augustyna: „niespokojne jest ludzkie serce, dopóki nie spocznie w Bogu”. W Bogu, a nie w socjologii czy psychologii!
Źródło: First Things