Majestat w pokorze

Jaki był Jan Paweł II z bliska - wspomina ceremoniarz papieski

O cierpieniu papieża i przejściu ze śmierci do życia z ks. Konradem Krajewskim, ceremoniarzem papieskim, rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz.

ks. Tomasz Jaklewicz: Jak Ksiądz patrzy na lata służby u boku Jana Pawła II? To chyba wielka łaska?

ks. Konrad Krajewski: — Poczułem  mocno, że należę do papieskiej rodziny podczas pielgrzymek. Byłem tak urzeczony tym faktem, że jestem z widzialnym zastępcą Chrystusa, że nigdy nie zapinałem pasów w samolocie. Zawsze denerwowałem tym abp. Mariniego, który powtarzał: „Zapnij pasy”. A ja na to: „Nie, lecę z papieżem”.

Papież dawał poczucie bezpieczeństwa?

Jak się jest blisko papieża, to jest się bezpiecznym. Nieraz denerwowałem spowiedników, bo chodziłem przed każdą celebracją do spowiedzi, szczególnie pod koniec życia Jana Pawła II. Potrzebowałem tego, bo zbliżałem się do człowieka, który promieniował Bogiem. Jeden z księży powiedział mi kiedyś: „Wiesz, kiedy ja się zorientowałem, że mam do czynienia z człowiekiem świętym? Kiedy podprowadziłeś mnie do Ojca Świętego podczas audiencji i przypomniały mi się wszystkie moje grzechy. Tak mógł działać tylko święty”. Było coś niezrozumiałego, a zarazem pociągającego w osobie papieża, czego nigdy nie potrafiłem nazwać, a Kościół to nazwie 1 maja: to jest świętość.

To bycie tak blisko Jana Pawła miało w sobie coś mistycznego.

Widziałem, jak Ojciec Święty przychodził i klękał przed Mszą św. To był mężczyzna postawny, więc jak klękał, to zakrystia się trzęsła, głowę chował w swoich dłoniach... I był nieobecny. Za pierwszym razem myślałem, że się źle czuje, ale abp Marini mnie powstrzymywał, żebym nie podchodził. Stawaliśmy jak ministranci przy ścianach, patrzyliśmy, ale nie uczestniczyliśmy w tym, co się działo. Odkrywaliśmy, że ten człowiek, zanim wyjdzie reprezentować Boga, najpierw z Nim rozmawia, dotyka Go. Przechodziły mnie wtedy ciarki, ale nie wiedziałem, z jakiego powodu.

Czy to onieśmielało?

Tak. Bardzo mi było trudno zwrócić się do Ojca Świętego bezpośrednio podczas liturgii. Czułem, że to mnie przerasta. Kiedy był słabszy i trzeba było o coś zapytać, parę minut szukałem właściwych słów. W jego pokorze był też majestat. Wydawało mi się, że każde słowo jest jakby nie na miejscu, bo Ojciec Święty był bardzo skupiony, kiedy wchodził do zakrystii.

Ksiądz był bliskim świadkiem cierpienia papieża, jego umierania i śmierci.

Ojciec Święty gasł od roku 2000. Na naszych oczach, z liturgii na liturgię...

Rok 2000 był szalenie ważny dla Jana Pawła II. Chciał wprowadzić  Kościł w trzecie tysiąclecie.

Papież czuł się trochę jak Mojżesz, który nie wiedział, czy w ogóle i jak daleko wejdzie z nami w to kolejne tysiąclecie. Ja zawsze widziałem wiosnę u Ojca Świętego. Natomiast ciało już nie nadążało za jego wnętrzem. I potrafił się nieraz zdenerwować na siebie. Nieraz uderzał pastorałem w podłogę, bo nie mógł zrobić kroku, ciało już go nie słuchało. Ostatnie Boże Ciało w 2004 było przejmujące. Ojciec Święty koniecznie chciał uklęknąć. Powiedział do mnie: „Chciałbym uklęknąć”. Ja mówię: „Ojcze Święty, ale ten samochód bardzo trzęsie...” (bo jechaliśmy na aucie-platformie). Nie wiedziałem, co powiedzieć. Ojciec Święty: „Aha”. Ale za chwilę znowu: „Chcę uklęknąć”. Ja: „To może na wysokości redemptorystów”. Koło redemptorystów papież zwrócił się jeszcze raz stanowczo, troszkę podenerwowany: „Tam jest Najświętszy Sakrament”. Wtedy razem z abp. Marinim pomogliśmy mu uklęknąć. Ale dosłownie na parę sekund. Jak tylko uklęknął, wiedział, że musi zaraz wstać, bo kolana nie wytrzymywały. To było wielkie cierpienie. On wiedział, że wnętrze musi być wyrażone na zewnątrz. A to już było prawie niemożliwe. Ale tym wysiłkiem, aby podporządkować sobie ciało, które już nie odpowiadało jego potrzebom ducha, on nas ujmował... W tym był piękny...

Cierpienie Jana Pawła II było widoczne podczas celebracji.

Podczas kanonizacji o. Pio był taki moment, kiedy wydawało mi się, że już nie skończymy. Ojciec Święty poruszał się na fotelu we wszystkie strony. Widać było, że nie może sobie znaleźć takiej pozycji, żeby go nie bolało. Nachyliłem się: „Ojcze Święty, może w czymś pomóc?”. Odpowiedział: „Mnie już nie można pomóc. Mnie już wszystko boli. Ale tak musi być”. Pamiętam to doskonale. To był 2002 rok. Czyli były jeszcze trzy lata przed nami... Przez te ostatnie lata pontyfikatu z abp. Marinim obmyślaliśmy, jak by pomóc Ojcu Świętemu, żeby tak nie cierpiał. Był fotel podnoszony, fotel z opuszczanymi oparciami, winda do konfesji, bo już nie mógł chodzić po schodach... Ani abp Marini, ani ja nie mieliśmy doświadczenia w dbaniu o kogoś z rodziny. Kiedy byłem w Rzymie, wszyscy moi bliscy już zmarli. I otrzymałem jakby w to miejsce łaskę opiekowania się cierpiącym. Był nim Jan Paweł II, który cierpiał na oczach całego świata.

Jan Paweł II chciał do końca być aktywnym mimo tych cierpień.

Gdy chorujemy, nie idziemy do pracy. A Ojciec Święty wychodził do celebracji mimo trzęsących się rąk, mimo trudności z opanowaniem niektórych gestów. Piękno zewnętrzne przemija u każdego z nas. Ciągle się starzejemy, ciągle coś jest nam odbierane. Przypominam sobie takie powiedzenie bł. Matki Teresy, że ofiarujemy Bogu to, co od Niego otrzymaliśmy, ale trzeba też umieć ofiarować Mu to, co On zabiera. I w tym zaczynamy być piękni. Janowi Pawłowi II Bóg odbierał wszystko po kolei: aktor przestał mówić, atleta — nie mógł się poruszać. On to wszystko ofiarował. Wychodził do Mszy, pokazywał się do końca w oknie. Wiedział, że piękno w liturgii nie polega na rzeczach zewnętrznych...

Wielu ludzi mówiło, że nie oszczędzano papieża.

Nie, to papież się nie oszczędzał. Jego wszyscy chcieli oszczędzać, łącznie z nami. Myślę, że jak ktoś jest piękny, to jest cały dla innych. On się cały daje, nie reglamentuje siebie. Być przy Janie Pawle II to być w środku Ewangelii. Dokładnie tak jak Jezus Chrystus, Jan Paweł II do ostatnich chwil oddawał się Bogu i nam. Do końca...

Lourdes to była jego ostatnia pielgrzymka, cierpiący z cierpiącymi. Żal chwytał za serce, gdy się na niego patrzało

Myślę, że to nas bardzo zmieniło. Kiedy mi przychodzi ochota trochę się oszczędzać, to myślę o Janie Pawle II. Kiedy myślę, żeby zrezygnować, poddać się, nie pójść na jakieś spotkanie... myślę o Janie Pawle II. On wiedział, że to, co ma do przekazania, jest ważniejsze niż on sam.

Każdy z nas ma swoją opowieść o ostatnich chwilach Jana Pawła. Jaka jest Księdza opowieść?

W czwartek przed śmiercią Jana Pawła II arcybiskup Stanisław zadzwonił do nas, żebyśmy przyszli pożegnać się z Ojcem Świętym.

Tak otwarcie to powiedział?

Tak. I z abp. Marinim prosto z biura poszliśmy do sypialni. Ojciec Święty leżał, spojrzał na nas od razu, jak weszliśmy i pobłogosławił. Abp Marini podszedł, Ojciec Święty podał mu rękę i... zamarło wszystko. Abp Marini płakał jak dziecko. To była chyba najpiękniejsza liturgia, w jakiej uczestniczyłem. Papież i jego ceremoniarz w znaku błogosławieństwa, w znaku pokoju. Ani jedno słowo nie padło. Patrzyli na siebie. W liturgii wyrażamy się przez znaki. One niosą głębię. Bez słów czujemy, co znaczą. Ci dwaj ludzie absolutnie sobie ufali. Abp Marini zawsze podchodził do Papieża jak do ojca. To było widać we wszystkich gestach, w spojrzeniach. Traktował go z wielkim szacunkiem, a jednocześnie z jakąś opiekuńczością. Uczyłem się tego od niego. Były takie momenty, kiedy ceremoniarze wycofywali się z przestrzeni liturgicznej, zostawał sam Ojciec Święty. Na przykład kiedy miał ucałować krzyż,  zatrzymywaliśmy się daleko. Ojciec Święty adorował krzyż w taki sposób i tak długo, jak uważał. Potem dawał nam znak, żeby kontynuować liturgię. I tak było w tej ostatniej chwili. To było najpiękniejsze przekazanie znaku pokoju. Na ogół przełożonych nie widzi się płaczących... To były łzy podziękowania, łzy oczyszczające każdego z nas. Później, w piątek wieczorem, zostałem poproszony do Ojca Świętego około godz. 22, może 23. Kiedy wszedłem do pokoju, leżał w półmroku, wszyscy wyszli, a ja odmawiałem Różaniec.

Był Ksiądz zupełnie sam z Ojcem Świętym?

Byłem sam. Zastanawiałem się, co ja tu robię. Jak ta Łódź tu w ogóle wpłynęła? — przypominało mi się to zdanie, którym kiedyś powitał mnie Ojciec Święty. Co ja takiego zrobiłem, że mogę tutaj być. Był piątek, nikt z nas nie wiedział, że w sobotę Ojca Świętego zabraknie. Odmawiałem Różaniec w przedziwny sposób, chyba pierwszy raz w życiu. Chciałem przywołać do tej sypialni wszystkich, którzy chcieliby się tam znaleźć. Przed każdym „Zdrowaś” mówiłem: za rodziców, za przyjaciół, za mojego biskupa, za rodziny z Kosarzysk, za moją pierwszą parafię w Ruścu i w Łodzi-Kochanówku, za tych, których skrzywdziłem... Musiałem tak przywołać co najmniej 50 osób. Wydawało mi się, że te osoby są z nami w tym pokoju, gdzie jest Jan Paweł II. A skoro on jest, to ja się czuję bezpieczny, tak jak w papieskim samolocie, w którym nie zapinałem pasów. Nigdy o tym nie opowiadałem, ale to było moje najważniejsze dotknięcie Jana Pawła II. To było moje spotkanie z nim najbardziej intymne, rozmodlone... Moment łaski. Sam nie wiem, jakich jeszcze określeń użyć.

Ja tego samego wieczora modliłem się na Placu św. Piotra. Miałem wrażenie, że wszyscy stoimy przy łóżku papieża...

Po pogrzebie Ojca Świętego i wyborze Benedykta XVI pojechałem na tydzień na wypoczynek do Kosarzysk. Tam żyje taki pan Antoś, który lubi zaglądać do kieliszka. I on mówi do mnie: „Jegomość, ja byłem na pogrzebie papieża”. Ja na to: „Panie Antoś, jak to byliście na pogrzebie?”. A on: „Bo jak was widziałem, to ja tam byłem”. I wtedy zacząłem rozumieć, że poprzez moją obecność... inni też byli blisko.

Czy był Ksiądz osobiście przy śmierci Jana Pawła?

Byłem. Momentem dotykającym nieba była chwila, kiedy ksiądz arcybiskup Stanisław nagle wstał, zapalił światło i zaintonował: „Ciebie, Boga, wysławiamy”. Został z tym sam. Podjęliśmy dopiero po pewnym czasie. Jak można śpiewać „Te Deum”, kiedy umarł Ojciec Święty?! Ale potem zaczęły mnie dotykać te wszystkie słowa. Że „Ciebie, Boga, wysławiamy”, że „Tyś pokruszył śmierci wrota”, że „otworzyłeś kraj żywota wiernym sobie”. Choć płacz ściskał gardło, podjęliśmy śpiew. Z każdą zwrotką nasze głosy nabierały pewności, stawały się coraz donośniejsze. Zaczęliśmy wychwalać Boga za cały pontyfikat, za to, że dał nam Jana Pawła II. Zrozumieliśmy, że to był dar. Wydawało się, że będzie nas słychać na Placu św. Piotra. A tam była jeszcze idealna cisza, wszyscy jeszcze się modlili, jeszcze nie wiedzieli. Choć to zapalone światło na pewno zauważono. Wszystkie kamery były wycelowane na to okno. To światło pokazało, że Jan Paweł umarł... to znaczy żyje. Znaleźliśmy się w innej rzeczywistości.

A później były te niezwykłe dni do pogrzebu...

One były bardzo trudne. Bo łatwiej być ceremoniarzem papieża niż jego ciała. To było niesamowite wrażenie, kiedy ciało Ojca Świętego przenoszono z apartamentu do Sali Klementyńskiej. Niosłem wtedy pastorał i mitrę. Szliśmy tymi korytarzami i schodami ostatni raz. W Sali Klementyńskiej musiałem Ojcu Świętemu założyć mitrę i podać pastorał. To, co zawsze robiłem. Tyle że nie mieliśmy już Jana Pawła, tylko jego ciało. Płakali windziarze, płakali ogrodnicy, płakali kierowcy... Starałem jakoś się trzymać, ale kiedy kogoś spotkałem, to od razu były łzy. I nikt się ich nie wstydził. Zaczynam mówić o tym dopiero teraz, po 6 latach.

Jako dziennikarz szukałem wtedy intensywnie kogoś, kto był blisko i mógłby podzielić się swoją opowieścią.

To trzeba zrozumieć. Łatwiej było mówić komuś, kto nie uczestniczył w tych wydarzeniach tak blisko. Po śmierci zostałem z trzema pielęgniarzami, aby ubrać Ojca Świętego. Półtorej godziny po śmierci ci ludzie ciągle z nim rozmawiali. Zakładając każdą z części ubioru, całowali w rękę. Robili to z takim namaszczeniem... Dlatego nigdy nie dałem ponieść się tej modlitwie o rychłą beatyfikację, bo ja już w niej uczestniczyłem. Uczestniczyłem w beatyfikacji i w całowaniu relikwii. Zostałem poruszony wiarą i miłością tych ludzi, którzy służyli Ojcu Świętemu tyle lat. Spotykam ich, ilekroć wchodzę do przychodni zdrowia na Watykanie. Pozdrawiamy się, ale nigdy do tego nie wracamy. To było tak piękne, tak niesamowite, ale też tak naturalne, że mówienie o tym by to zubożyło. Kiedy ogłoszono dekret o beatyfikacji Jana Pawła II, jechaliśmy samochodem z abp. Marinim do Asyżu. Abp Marini przysypiał. Nagle obudził się i mówi: „Słuchaj, Konrad, skoro Jan Paweł II jest święty, to chyba i na nas przeszło trochę tej świętości”. Zacząłem o tym myśleć. Tej świętości doświadczyliśmy wszyscy na całym świecie. Ale my, uczestniczący bezpośrednio w cierpieniu i umieraniu świętego, czuliśmy, że to było zbyt intymne, żeby o tym od razu opowiadać. Z abp. Marinim przez 6 lat nie rozmawialiśmy na ten temat. Jan Paweł II był dla nas bliższy niż ojciec. Nie byłem przy śmierci moich rodziców ani brata. Pierwszy raz uczestniczyłem w tajemnicy śmierci. I to właśnie tej osoby, którą kochał świat.

Kiedy wchodziłem do Bazyliki św. Piotra w Rzymie, z całą rzeszą ludzi, z głośników płynął śpiew Psalmu 23 „Pan jest moim pasterzem...”. Pamiętam to dojmujące uczucie, że jestem w domu i idę pożegnać się z ojcem. Ta zbyt wielka, jak dla mnie, bazylika stała się nagle przytulna...

Te dni zamieniły Rzym w Wieczernik. Podczas zesłania Ducha Świętego wszyscy mówili w swoim języku i byli rozumiani. Wtedy też tak było. Przybywali ludzie wszystkich kontynentów i języków. Włoska policja potem powiedziała, że w tamtych dniach przestępczość spadła do zera. Tak działa święty. Kiedy abp Dziwisz zaczął „Te Deum”, dotarło do mnie, że Jan Paweł II umarł, to znaczy żyje. To już nie są wykłady z teologii, to jest życie. Tak jak nie umierają nasze matki. One zawsze są. O swojej matce nie mówi się, że była — ona jest.

Podczas pogrzebu zastanawiałem się, jakim cudem pojawił się ten wiatr, przecież to jest miejsce z trzech stron zasłonięte.

Tak, w tym miejscu nie ma nigdy wiatru. Prowadziłem procesję kardynałów. Kiedy tylko wyszliśmy z bazyliki i zaczęliśmy podchodzić do ołtarza, nagle ornat jednego z kardynałów zupełnie mi zakrył twarz. Potem zaczęły lecieć piuski. Ten wiatr był niesamowity, tak mocny, tak odczuwalny. I tak, jak nagle się pojawił, tak nagle ustał.

To Ksiądz kładł Ewangeliarz na trumnie papieża.

Abp Marini powierzył mi to zadanie. Podobnie on kładł ewangeliarz na trumnie Pawła VI w sierpniu 1978 roku. Wziąłem więc księgę Ewangelii, która porządkowała całe życie Jana Pawła II.
Położyliśmy ją z abp. Marinim otwartą na trumnie. W pewnym momencie patrzę — księga jest zamknięta. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że ona mogła się zamknąć sama. I cały czas potem myślałem: „Jak to możliwe, że ktoś odważył się wyjść przed ołtarz i na oczach całego świata zamknąć Ewangelię?!”. Pierwszy mój odruch był taki, żeby iść i otworzyć tę księgę. Ale coś mnie powstrzymało.

A tymczasem ten wiatr zamykający Ewangeliarz na trumnie jakby włączył w liturgię dodatkowy, nieprzewidziany znak...

Tak, ale zrozumiałem to dopiero później, patrząc na tę scenę w telewizji.

Święty człowiek to nie jest ktoś pozbawiony grzechów, słabości. Oczywiście, trudno rozmawiać o grzechach Jana Pawła II, ale z drugiej strony wiemy, że spowiadał się co tydzień.

Tak, to było piękne, kiedy widzieliśmy, że spowiednik idzie w stronę papieskiego apartamentu. Tak było w każdą sobotę.

Pytanie trochę naiwne, ale z czego mógł się spowiadać papież?

Tego nikt z nas nie wie. Spowiedź nie jest tylko wyliczeniem win, jest też błogosławieństwem. Każdy sakrament jest dotknięciem Boga. Amerykański kardynał Szoka, czekając na audiencję u Ojca Świętego, powiedział mi kiedyś: „Słuchaj, Konrad, jak ja bym bardzo chciał być taki, jak Jan Paweł II!”. Nie chodziło mu o bycie papieżem, tylko o świętość, o piękno duchowe. Myślę, że Jan Paweł II w sakramencie pokuty mógł prosić, żeby Bóg był w nim jeszcze bardziej widzialny.

Być może w dniu beatyfikacji, powinniśmy tak samo zapytać: „Dlaczego nie jestem taki jak Jan Paweł II?”. Ale jego świętość wydaje się nam nie do osiągnięcia.

Jan Paweł II jest niepowtarzalny. Pan Bóg nie znosi klonowania, więc nigdy nie będzie już drugiego takiego człowieka. Ale przez beatyfikację Kościół mówi: Jan Paweł II podobał się Bogu. I teraz ja, jako Konrad Krajewski z Łodzi, mam się podobać Panu Bogu. Każdy z nas — mąż, żona, dzieci — w takiej sytuacji, w jakiej żyje, ma się podobać Panu Bogu.

Dla ludzi, którzy doświadczają teraz cierpienia, ta ostatnia lekcja, którą dał nam Jan Paweł II, jest szczególnie ważna.

Kiedy spadł samolot prezydencki w Smoleńsku, pobiegłem natychmiast do grobu Jana Pawła II.
Tak, jak nie rozumiałem cierpienia Jana Pawła II, ale go dotykałem, tak nie rozumiałem tego, co się stało w Smoleńsku. Powiedziałem: „Ojcze Święty, tylko ty to możesz zrozumieć”. I zacząłem się modlić za tych, którzy zginęli. Jest wiele rzeczy, których nie rozumiemy, natomiast święci potrafią to udźwignąć. Kiedy teraz ktoś mówi: „Dlaczego ja muszę cierpieć?”, odpowiadam: „Jan Paweł II też cierpiał. Chrystus cierpiał. Oni nam pokazali drogę”. Samo cierpienie może nas tylko niszczyć. Ale gdy dotykamy Chrystusa, staje się ono cierpieniem pełnym nadziei. Tego nauczył nas Jan Paweł II.

Zaraz po śmierci Jana Pawła II jego grób stał się miejscem kultu, jeszcze nieoficjalnego.

Codziennie odprawiam Mszę w grotach watykańskich. Schodzę tam często, kiedy jeszcze bazylika jest zamknięta. Przychodzą wtedy pracownicy bazyliki, ogrodnicy, policjanci, pracownicy dykasterii... Dotykają płyty grobowej, modlą i idą do pracy. Nie dziwi mnie to, że idą od razu do Jana Pawła II, mijając znajdujący się obok grób św. Piotra, bo ta świętość jest taka „nasza”. A święci nie są zazdrośni, więc na pewno św. Piotr nie ma pretensji do Jana Pawła II. Patrząc na tych modlących się ludzi, myślę o tym, jak dobry jest Bóg. Ludzie bardzo często proszą Jana Pawła II o wstawiennictwo w przeróżnych sprawach. Kiedyś widziałem, jak jedna kobieta przywiozła ubranka chorego dziecka. Matka była w szpitalu przy dziecku, więc ta znajoma położyła te ubranka na grobie Jana Pawła II, żeby następnego dnia wrócić z nimi do tego dziecka. To jest wiara!

A czy mógłby Ksiądz zdradzić jakieś szczegóły liturgii beatyfikacyjnej?

Podczas Mszy św. beatyfikacyjnej trumna z ciałem Jana Pawła II zostanie wyniesiona i ustawiona przed konfesją, dokładnie tak, jak było to przed pogrzebem. Będzie przyozdobiona, przystrojona. Po skończonej celebrze na Placu św. Piotra Benedykt XVI jako pierwszy wejdzie do bazyliki i odda cześć relikwiom błogosławionego Jana Pawła II. Bazylika będzie dostępna dzień i noc dla wszystkich, którzy zechcą uczynić to samo.

Czyli przed bazyliką ustawi się znowu długa kolejka, podobnie jak po śmierci.

To będzie taki „pierwszomajowy pochód”. Tyle że ku niebu, ku Bogu. Bo ilekroć mówimy o Janie Pawle II, to zawsze mówimy o Bogu. Kiedy już ta fala pielgrzymów przejdzie przez Bazylikę św. Piotra, trumna zostanie przeniesiona i złożona w Kaplicy św. Sebastiana, niedaleko słynnej Piety. Wołano dawniej: „Niech się święci 1 maja”. Ale to było „święto” bez świętości. Teraz 1 maja zostanie naprawdę uświęcony. Stanie się dniem „pochodu” ku świętości!          

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama