Ks. Czesław Kamiński (1914-2008) przez 50 lat był jednym z najbliższych współpracowników sługi Bożego o. Ignacego, a w ostatnich latach jego życia pełnił funkcję przełożonego generalnego Towarzystwa Chrystusowego (1976-1983)
Ks. Czesław Kamiński (1914-2008) przez 50 lat był jednym z najbliższych współpracowników sługi Bożego o. Ignacego, a w ostatnich latach jego życia pełnił funkcję przełożonego generalnego Towarzystwa Chrystusowego (1976-1983).
Kiedy staję przed pierwszą próbą nakreślenia najbardziej charakterystycznych cech tej bogatej osobowości, to staję jak taternik przed ogromną ścianą górską, która nie pozwala na perspektywiczne patrzenie i przytłacza swoją wielkością.
Dzięki zainteresowaniu losem polskich emigrantów stał się pierwszym przełożonym generalnym Towarzystwa (Chrystusowego). Dzisiejszemu pokoleniu, które wyrosło nie w czasach niewoli, pewne rzeczy może trudniej zrozumieć. Pokolenia, które przechodzą już do innego świata, a które przeżyły koniec zaborów i powstanie po wojnie światowej niepodległej Polski, słowo Ojczyzna, język ojczysty, historia Polski — wywołują wzruszenie... „Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie, ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił”. Z tych właśnie wywodził się Ojciec Ignacy, stąd uczulenie na los Ojczyzny i na los rodaków, którzy tę Ojczyznę stracili.
Jego przejście ze statusu księdza diecezjalnego do stanu zakonnego wymagało wielkiej i głębokiej wiary. Nie decydowało to, że proponującym był Prymas Polski (kard. August Hlond), tu decydowała głęboka wiara, że dusze emigrantów potrzebują duchowej pomocy. Cena ludzkiej duszy, odkupionej krwią Chrystusa, duszy człowieka opuszczonego, pozbawionego Ojczyzny — to był motyw decydujący. W tym świetle można zrozumieć podjęcie się trudu organizowania i kierowania nowym zgromadzeniem w Kościele. Jego działania mówią o tym, ile trudu włożył w to, by Towarzystwo mogło pełnić swoją misję w Kościele. Emigracja, los emigrantów, to był temat, na który mógł zawsze mówić. Cieszył się pierwszym wyjazdem księży. W jego notatkach z 20 listopada 1956 roku czytamy: „Byłem u ks. Prymasa (kard. Stefana Wyszyńskiego). Wspomniałem o wyjeździe księży za granicę. Ks. Prymas powiedział: «Proszę iść do ministra oświaty Binkowskiego i powołać się na mnie». Byłem w Ministerstwie Oświaty, w MSZ, w Urzędzie do spraw Wyznań. Wnioski będą załatwione pozytywnie”. Ile radości z tego, jak cieszył się tą nadzieją. To była radość apostoła emigrantów, tego, który emigrantów widział i wśród nich był, i z nimi przeżywał niekiedy tragiczne chwile rozpaczy.
To była radość, ale jak głęboko przeżywał i martwił się, gdy sytuacja zmieniła się i gdy na skutek różnych czynników zablokowano wyjazdy. Najlepiej oddadzą to jego własne słowa zapisane w notatkach: „Urząd ds. Wyznań definitywnie odmawia paszportów. Przyjmuję to jako dopust Boży. Trzeba wszystko przyjąć z rąk Bożych... Obym w tym krzyżu widział dobrotliwą rękę Bożą, która potrafi dawać i odbierać w miarę potrzeb ludzkiego serca. Fiat —Fiat — Fiat”. Ciąg dalszy tego wydarzenia rzuca nowe światło na działanie Ojca.
29 grudnia 1959 roku: „Jestem w Warszawie. Idę do Urzędu ds. Wyznań dowiedzieć się o wynik korespondencji z odpowiednimi resortami oraz do MSZ i MSW w sprawie wyjazdu naszych księży za granicę. Odpowiedź absolutnie negatywna. Istna burza. Stek zarzutów pod adresem Towarzystwa i naszych księży w kraju. Perspektywy żadne, beznadziejne, a przecież to nasze posłannictwo. Takie potrzeby, a tu krótkowzroczność biurokratów i wszechwładnego UB. Brak zrozumienia istotnych potrzeb wychodźstwa. Mówią, byśmy się zjednoczyli w kontaktach z Polakami za granicą, a z drugiej strony zacietrzewienie, brak zmysłu polskiego, brak zrozumienia polskiej racji stanu. Ufam, że Królowa Wychodźstwa Polskiego obróci wszystko na dobre. Ufam, na pewno mimo wszystko pojedziemy”. Takich i podobnych wypowiedzi można wiele spotkać w notatkach Ojca. Wszystkie mówią o „bezgranicznym ukochaniu sprawy Bożej w wychodźstwie”.
Ta akcja apostolska, w jaką Ojciec wszedł, wymagała odpowiednich przymiotów duchowych, krótko — wymagała świętości. Każdy, kto się z nim spotykał, wychodził urzeczony osobowością i jego wpływem. W jego notatkach ze spotkań towarzyskich można spotkać zapiski tego rodzaju: rozmowy były wyłącznie o sprawach świeckich, nic nie dawały. Ten sąd spotyka się często. Człowiek Boży, jakim był ojciec Ignacy, w rozmowach, które prowadził, poruszał zawsze problemy życia duchowego lub religijnego. To był jego żywioł, on tym żył. Czy można się dziwić, że już za życia wiele osób świeckich uważało go za świętego?
Urzekał każdego swoją życzliwością wobec drugich i głęboką na wierze opartą miłością. Dla każdego miał życzliwe słowo i na każdą prośbę odpowiadał chętnie wyrażoną zgodą. Miłość bliźniego była tak głęboko zakodowana, że nie umiał nikomu sprawić przykrości.
Ponieważ jednak świętość jest zespołem harmonijnych cnót, trudno byłoby wymieniać wszystkie cechy. Co Ojcu ułatwiało kontakt z drugimi i co innym dawało łatwy przystęp do niego — to uderzająca pokora. Tak chętnie z różnych okazji innych chwalił, a ogromnie był zażenowany, gdy coś dobrego mówiono o nim. Cnota ta była tak głęboka, że wprost nie rozumiał, z czego człowiek mógłby się pysznić i wynosić.
Wydaje mi się, że jedna z tajemnic życia ojca Ignacego to była właśnie umiejętność postępu w pokorze. Tak stawał się coraz bardziej dojrzały wewnętrznie i coraz bardziej podatny na łaski Boże, których Bóg pokornym nie szczędzi.
Inną cechą, która uderzała w osobowości Ojca, to jego optymizm życiowy, który płynął z głębokiej wiary. Sytuacje, które przeżywał, uwięzienie członków Towarzystwa w obozach, potem w więzieniach, likwidacja Potulic i domu poznańskiego (w czasie drugiej wojny światowej) — nie były zdolne go załamać. Był przecież czas, gdy Towarzystwo nie miało żadnego domu, wszystkie zostały zabrane. Ojciec Ignacy się nie łamał. Wierzył w Opatrzność Bożą i opiekę Matki Bożej. Z taką samą wiarą i nadzieją założył (w 1959 roku) zgromadzenie żeńskie (Misjonarki Chrystusa Króla), które ma ten sam cel. Czy nie jest to dowód optymizmu życiowego, zwłaszcza gdy czyni to wbrew przepisom prawa państwowego i po trudnych doświadczeniach nabytych organizowaniem pierwszego zgromadzenia!
Źródłem, z którego czerpał moc do tej pracy, to łączność z Chrystusem, Jego Matką. Tu należy szukać zrozumienia jego entuzjazmu i pracy ponad siły oraz ducha ofiary.
Trzeba odsłonić jedną z tajemnic życia ojca Ignacego. Było nią niezwykłe nabożeństwo do Męki Pańskiej. Codziennie Ojciec odprawiał drogę krzyżową i tej praktyce pozostał wierny do końca. Jego notatki na ten temat odsłonią to, co przeżywał, a co było źródłem męstwa i odwagi w cierpieniach.
8 lipca 1956: „Kocham namiętnie Drogę Krzyżową, przy każdej stacji powtarzam słowa Pisma Świętego. Najwięcej emocjonuje mnie stacja III, VII, IX i XII. Odmawiam dodatkowo Litanię o Męce Pańskiej w brzmieniu Abpa Dunina. Przypomina mi to dzieciństwo. W Wielkim Poście klękaliśmy wieczorem, odmawiając tę Litanię. Mój ojciec przewodniczył. Pamiętam do dziś jego słowa wypowiadane dźwięcznym głosem. Pamiętam nastrój...”.
Od wczesnych lat życia już z rodzicami pielgrzymował do Gietrzwałdu do Matki Bożej. Częstochowa dla Polaków z zaboru pruskiego była wtedy niedostępna, ale może dlatego tak upragniona. Znajomość i przyjaźń z ojcem Kolbe — to właśnie przez nabożeństwo do Matki Bożej. Tych dwóch świętych mężów łączyła miłość do Matki Chrystusa.
Od roku 1980 Ojciec coraz częściej mówi o wieczności. Czuje ubytek swoich sił. Stopniowo Pan Bóg przygotowuje go na przejście do wieczności. Kryzys rozpoczyna się 10 stycznia (1984). W tym dniu Ojciec po raz ostatni odprawił Mszę Świętą. Potem już wypadki toczą się szybko, siły słabną, temperatura utrzymuje się około 39˚C. Żadne lekarstwa nie działają. Ojciec cierpi bardzo, ale cierpi świadomie, ofiarowuje te cierpienia za Towarzystwo. Teraz już nie odprawia drogi krzyżowej, on bierze w niej udział. Idzie mężnie z krzyżem bólu i cierpienia za swoim ukochanym Mistrzem, idzie na Golgotę konania. 16 stycznia przyjął po raz ostatni Komunię Świętą — został zaopatrzony na drogę do wieczności. W nocy dyżury obejmują nasze siostry z Moraska — pielęgniarki. Noc była względnie spokojna, rano o godz. 600 ks. prof. Józef Grzelczak odprawił Mszę Świętą w pokoju Ojca. Po Mszy Świętej Ojciec stracił przytomność, której już nie odzyskał. Jego ostatnia rozmowa i ostatnie słowa, jakie wypowiedział, to te, w których wyraził zgodę na śmierć, na spełnienie się woli Bożej, powtórzył kilkakrotnie: Fiat — Fiat. O godz. 1030 przybyły lekarz zwrócił uwagę, że to już agonia. Nie trwała długo, zaledwie 5 minut i o godz. 1035 Ojciec oddał swą duszę Bogu, którego tak miłował i któremu tak zawsze wierzył. Tak jak za życia był zawsze uśmiechnięty, tak z tym uśmiechem na twarzy przeszedł na wieczny spoczynek. Wierzymy, że jego wstawiennictwo u tronu Boga będzie nie mniej skuteczne niż cierpienia, które za misję Towarzystwa ofiarował.
opr. ab/ab