Postać Hanny Chrzanowskiej budzi nieodparte skojarzenia z Matką Teresą: jej wrażliwość i wieloletnia służba chorym wynikała z głębokiego życia duchowego
Hanna Chrzanowska, pielęgniarka i działaczka charytatywna, zachwycała swoją postawą wielu mieszkańców Krakowa. Kard. Karol Wojtyła dziękował Bogu za życie krakowskiej pielęgniarki. Świadkiem jej działalności był również kard. Stanisław Dziwisz, z którym rozmawia Krzysztof Tadej, dziennikarz TVP
KRZYSZTOF TADEJ: — Kiedy myśli Ksiądz Kardynał o Hannie Chrzanowskiej...
KARD. STANISŁAW DZIWISZ: — ...to myślę o jej pięknym, świętym życiu. Dla krakowian była taką osobą jak Matka Teresa dla mieszkańców Kalkuty. Niezwykle wrażliwa na chorych, cierpiących, biednych i samotnych. Myślę, że jej ogromne poświęcenie dla chorych wynikało nie tylko z tego, że była pielęgniarką, ale przede wszystkim z głębokiego życia wewnętrznego.
Zapamiętałem ją jako osobę subtelną, delikatną. Była bardzo dobrze wykształcona. Przed wojną uczyła się w Warszawskiej Szkole Pielęgniarstwa, a później wyjeżdżała na stypendia do Paryża, Belgii i do Stanów Zjednoczonych. Pochodziła z rodziny szlacheckiej, znanej z rozległej działalności dobroczynnej i zaangażowania społecznego. „Wzrastałam w atmosferze pomocy drugim” — napisała w swoich pamiętnikach. Była córką wybitnego profesora polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego Ignacego Chrzanowskiego.
Często przychodziła do kard. Karola Wojtyły. Na Franciszkańskiej 3 zawsze było dużo ludzi czekających na spotkanie. Niektórzy się denerwowali, że kolejka długa, że trzeba czekać. Ona nigdy się tak nie zachowywała. Cicha, pokorna, niezwykle skromna czekała na swoją kolej. Nigdy nie narzekała i tak szła przez życie.
— Karol Wojtyła podczas pogrzebu Hanny Chrzanowskiej powiedział: „Byłaś dla mnie ogromną pomocą i oparciem”. W czym pomagała kard. Wojtyle?
— W trosce o ludzi, którzy potrzebowali pomocy. Była jakby przedłużeniem jego rąk. Wyszukiwała obłożnie chorych na poddaszach kamienic, w suterenach, w mieszkaniach. Przynosiła leki, pielęgnowała ich, myła im nogi... Często ci chorzy tygodniami byli pozostawieni sami sobie. Ona organizowała im pomoc. Nie tylko lekarską czy materialną, lecz również duchową.
— Kiedy poznała Karola Wojtyłę?
— W 1957 r. Karol Wojtyła często spowiadał w kościele Mariackim w Krakowie. Był zwykłym księdzem, jeszcze nie miał nominacji biskupiej. Zapytała go, czy mógłby odwiedzić kogoś chorego. Natychmiast się zgodził. Wówczas powiedziała, jak dużo osób chorych potrzebuje pomocy. Wkrótce razem poszli do proboszcza kościoła Mariackiego — ks. Ferdynanda Machaya i tam ustalili zasady systematycznej współpracy. Dzięki Hannie Chrzanowskiej chorych odwiedzali np. klerycy z krakowskiego seminarium. Pokazywała, gdzie jest bieda i czym trzeba się zająć. Jak trzeba było myć naczynia czy podłogę, to myli. Porządkowali mieszkanie, kupowali żywność. Ale przede wszystkim wspierali ludzi duchowo — modlili się z nimi, rozmawiali, czytali chorym książki. Nie tylko zresztą seminarzyści, ale również kapłani. Tak powstał parafialny system pomocy dla chorych stworzony przez Hannę Chrzanowską. Ta działalność przetrwała do dzisiaj, np. panie z Katolickiego Stowarzyszenia Pielęgniarek i Położnych Polskich nadal pomagają najbardziej potrzebującym. To wspaniała, bezcenna pomoc czyniona bez rozgłosu.
— Dlaczego chorzy w czasach Hanny Chrzanowskiej wymagali opieki w domach? Czy nie mogli korzystać z opieki lekarskiej?
— Część pewnie korzystała. Ale przecież i dzisiaj są ludzie obłożnie chorzy, którzy znajdują się w domach i wymagają pomocy. Tak było i w tamtych czasach. Trzeba też powiedzieć, że chorzy najlepiej czują się we własnym domu, w znajomym otoczeniu, a Hanna Chrzanowska doskonale wyczuwała ich potrzeby i potrafiła je uszanować. Dlatego — o ile to było możliwe — organizowała opiekę domową.
— Chorych odwiedzał również kard. Karol Wojtyła. Jak wspominała jedna z sióstr zakonnych, metropolita krakowski nieraz przychodził do chorych bez zapowiedzi. Mieszkali w jakichś klitkach, w suterenach. Tam śmierdziało i prawie nic nie było w mieszkaniach. Skrajna bieda.
— Kard. Wojtyła nie zwracał na to uwagi. Nie tylko dlatego, żeby kogoś nie urazić, ale po prostu go to nie interesowało. Ważny był ten człowiek, który cierpiał. Kiedy miał wizytację jakiejś parafii, to kazał sobie wpisywać punkt: odwiedzanie chorych. Nie tylko w Krakowie, ale także w całej diecezji.
— Uczestniczył Ksiądz Kardynał w takich spotkaniach?
— Wielokrotnie, gdy byłem jego kapelanem. Chorzy byli wdzięczni, że kard. Wojtyła zainteresował się ich losem. Opowiadali o sobie. Widziałem, że kardynał pomagał im również materialnie. Nieraz dostawał w jakiejś parafii ofiary w kopercie. Gdy szliśmy do kogoś chorego w odwiedziny, to on wręczał ją osobie najbardziej potrzebującej. Często też przekazywał informacje Hannie Chrzanowskiej o tym, kto potrzebuje pomocy medycznej.
Spotkania z chorymi w czasie wizytacji parafialnych pozostały do dzisiaj. Jak wizytowałem parafię, to zawsze chodziłem do biednych i chorych.
— Jeden z bliskich współpracowników Księdza Kardynała powiedział, że Ksiądz jest szczególnie wyczulony na cierpiących. Gdy był Ksiądz metropolitą krakowskim i miał trochę wolnego czasu, mówił np.: „A teraz jedziemy do szpitala. Odwiedzimy dzieci chore na nowotwory”.
— Tę wrażliwość na los osób cierpiących zawdzięczam w dużej mierze Hannie Chrzanowskiej. Świadectwo jej życia przemawiało do wielu, również do mnie. Nie chodzi tylko o dzieci, ale o wszystkich chorych. Ale po co o tym mówić? Przecież to normalne.
— Normalne? Nie wiem, czy każdy ksiądz w Polsce tak interesuje się chorymi.
— Zawsze zachęcałem księży do tego, by osoby chore i cierpiące stawiali w centrum swojej uwagi i duszpasterskiej troski. W Kościele taka postawa nie może być wyjątkiem, ale winna być stylem życia, bo miłosierdzie wobec potrzebujących wynika przecież wprost z Ewangelii. Bardzo ważne jest także postępowanie osób świeckich, czego przykładem jest życie Hanny Chrzanowskiej. To święta na obecne czasy. Przykład i wzór, jak można pięknie żyć, gdy jest się codziennie wiernym Ewangelii. Ona zawsze była otwarta na drugiego człowieka. A my dzisiaj mamy tendencję do zamykania się w swoich domach, w naszej bezpiecznej przestrzeni. Ludzie w miastach nie żyją wspólnie, prawie nic o sobie nie wiedzą. Hanna Chrzanowska — chodząc od domu do domu, szukając chorych, prosząc osoby zdrowe, żeby pomagały — po prostu jednoczyła ludzi i zarażała ich dobrem. Na jej pogrzebie kard. Wojtyła powiedział: „Byłaś wśród nas jakimś wcieleniem Chrystusowych błogosławieństw”. Rzeczywiście, Ewangelia stała się programem jej życia. Hanna Chrzanowska powinna być też wzorem dla pielęgniarek. Warto naśladować jej wyrozumiałość i cierpliwość. Niektórzy chorzy byli kłopotliwi, trudni, ale ona się tym nie zrażała. Podchodziła do nich z uśmiechem. Myślę, że w przychodniach i szpitalach ten uśmiech i dobre słowo powinny być codziennością. Przecież gdy pielęgniarka wchodzi do sali i się uśmiecha, to atmosfera się poprawia i chorzy czują się lepiej. Uśmiech daje chorym nadzieję, tak bardzo potrzebną w leczeniu. Pomaga im uwierzyć, że nie są ciężarem, że ich cierpienie ma sens.
— Czy już za życia Hanny Chrzanowskiej Ksiądz Kardynał był przekonany o jej świętości?
— Miałem takie odczucie, tak jak i wiele innych osób. W trakcie jej pogrzebu, w 1973 r., nie śpiewaliśmy: „Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie”. Zaśpiewaliśmy Magnificat, czyli „Wielbi dusza moja Pana”. Już wtedy powszechne było przekonanie, żeby podziękować Panu Bogu za jej piękne, święte życie.
opr. mg/mg