Z odrętwienia wyrwał go męski śpiew, dziwnie kontrastujący z ponurym miejscem, w którym się znajdował. Chwiejnym krokiem podszedł do okna i uczepił się krat. U dołu, eskortowani przez strażników, ze świecami w rękach, szli na straszną śmierć kartuzi. Znał ich, spędził w ich klasztorze cztery lata. „Wielbi dusza moja Pana...” – pełna chwały pieśń obijała się echem o posępne mury londyńskiej Tower. Tomasz More zacisnął palce na żelaznych prętach. Wiedział: teraz kolej na niego.
Facet do wszystkiego
Nic nie zapowiadało takiego końca. Tomasz More, zwany też z łacińska Morusem, był znany i podziwiany w całej Europie. Napisana przezeń „Utopia”, najlepsza książka epoki, rozsławiła imię autora. Najtęższe umysły oddawały hołd jego wykształceniu, obyciu i niezwykle ujmującej osobowości. „Jest on dla mnie tak drogi, że gdyby kazał mi tańczyć i śpiewać, zrobiłbym to z przyjemnością” – zachwycał się nim największy z wielkich humanistów, stateczny Erazm z Rotterdamu.
Nic dziwnego. Każdy, kto poznał Tomasza, był oczarowany nie tylko jego wiedzą, ale i poczuciem humoru. Jego dom w Chelsea pod Londynem był chyba najbardziej gościnnym miejscem w Anglii.
Zawsze pełen śmiechu i zabaw, ale i uczonych dysput. Goście robili wielkie oczy, widząc, jak córki Morusa z całkowitą swobodą przerzucają się z łaciny na grekę i na odwrót. „Jak to? Kobiety?” – nie mogli wyjść z podziwu. Tomasz kochał swoją rodzinę całym sercem, więc dzielił się z najbliższymi wszystkim, zwłaszcza swoimi pasjami. Jego druga żona, którą pojął jako wdowiec ze względu na czwórkę małych dzieci, była nieco zrzędliwa i ździebko oporna na wiedzę, ale i ją Morus zdołał rozbroić żartami. Dokonał i większej sztuki: nauczył ją grać na flecie i kilku instrumentach strunowych.
Młot na łapówkarzy
Morus miał jeszcze jedną ważną cechę: był niezłomnie uczciwy. W młodości ten świeżo upieczony, ale już świetny adwokat, został wybrany do parlamentu. Od razu starł się z samym królem, Henrykiem VII, który próbował wymóc na Wysokiej Izbie nałożenie potężnego podatku na pokrycie kosztów jakichś bzdurnych imprez. Tomaszowi wydało się to niesłusznym, więc wygłosił taką mowę, że deputowani odrzucili żądania władcy, ten zaś, nagle ruszony „tkliwą miłością do swych poddanych”, zrezygnował ze swego pomysłu. Tę tkliwość król odreagował zaraz na ojcu Morusa, aresztując go pod byle pretekstem. Syn musiał go wykupić za ogromną kwotę, a potem dla pewności zniknąć z oczu monarchy. Zniknął więc, ale w nietypowy sposób i nie ze strachu, lecz z potrzeby duszy. Zamieszkał w klasztorze kartuzów i wraz z nimi wiódł surowy żywot, pełen wyrzeczeń i modlitwy. Po czterech latach stwierdził widać, że to nie dla niego, wrócił między ludzi i ożenił się.
Został sędzią. Zawiedli się na nim ludzie, którzy głosili tezę, że każdego można kupić, trzeba tylko znać cenę. Nie było takiej ceny, za którą Tomasz gotów byłby sprzedać swoje sumienie.
Kiedy ktoś przysłał mu wypełnioną złotymi monetami rękawicę, Morus zatrzymał rękawicę, a zawartość ostentacyjnie wysypał na ręce posłańca. Podobnie postąpił z drogocennym pucharem pełnym wina. Trunek wypił, podziękował i zwrócił naczynie. „Gdyby miał rozsądzić między własnym ojcem a diabłem, a słuszność miałby ten drugi, przyznałby rację diabłu” – mówiono z podziwem o Tomaszu.
Bicz na urzędników
Kochali go ludzie, pokochał go i nowy król, młody Henryk VIII. I on, podobnie jak wielu humanistów, zaczął bywać w domu Morusa, przechadzając się z nim i dyskutując. Zaczął też wykorzystywać go z doskonałym skutkiem w misjach dyplomatycznych. Po latach nadeszła nominacja: Tomasz Morus został mianowany kanclerzem Królestwa. Był po królu pierwszą osobą w państwie. Bardzo się przed tym bronił. Był rzadkim przypadkiem człowieka, któremu szczerze nie zależało na zaszczytach. „Nikt dotąd nie zadał sobie tyle trudu, żeby się na dwór dostać, ile on, żeby tego uniknąć” – pisał Erazm z Rotterdamu. Król jednak był uparty i dopiął swego. Kiedy wręczał mu kanclerski pierścień, uścisnął go serdecznie. „Najpierw Bóg, potem król” – powiedział. Zebrani na uroczystości dygnitarze usłyszeli dziwnie w tej sytuacji brzmiące słowa.
„Gdyby nie królewska łaska, ten fotel byłby dla mnie równie miły, jak dla Damoklesa miecz nad nim wiszący” – powiedział cierpko nowy kanclerz. Prorocze słowa, na razie jednak nikt – poza Tomaszem – żadnego miecza nie dostrzegał.
Morus, aczkolwiek zawsze uprzejmy i pełen humoru, wziął do galopu urzędników przyzwyczajonych do wiecznego odsyłania petentów i błyskawicznie uporał się z wieloletnimi zaległościami w królewskiej kancelarii. Skończyły się łapówki i protekcje. Nastał ciężki czas dla karierowiczów. Henryk VIII śmiał się i klaskał w dłonie. Czyż mogło coś zagrozić takiemu kanclerzowi?
Ostatni oporny
Chmury już się gromadziły. Henryk VIII, nie mogąc się doczekać męskiego następcy tronu, chciał uzyskać w Rzymie orzeczenie, że jego małżeństwo z Katarzyną Aragońską było nieważne. Papież odmówił, choć, po prawdzie, raczej z przyczyn politycznych niż religijnych. Teraz wypadki potoczyły się szybko. Henryk ogłosił zerwanie z Rzymem, sam zaś kreował się na głowę Kościoła w Anglii. Wszyscy poddani zostali wezwani do złożenia przysięgi na wierność tak odmienionemu królowi, co równało się deklaracji zmiany wyznania. Prawie wszyscy biskupi, kapłani, szlachta, nie mówiąc o szarych ludziach, przełknęli to gładko. Różne były tego przyczyny. Pracowały na to lata i całe wieki zgorszeń wśród ludzi Kościoła, intryg, walki o tron Piotrowy. Pobożność stała się dla wielu fasadą, za którą była tylko chciwość i żądza władzy. Nadto Anglicy czuli się coraz bardziej lekceważeni przez Rzym.
Tak więc z dnia na dzień Anglia przestała być krajem katolickim. Złożenia przysięgi odmówili tylko niektórzy zakonnicy, jeden biskup i jeden człowiek świecki – Tomasz Morus. Widząc na co się zanosi, Tomasz złożył urząd kanclerza i wycofał się z życia publicznego. Nie chciał firmować tego, czego nie mógł w swoim prawym sumieniu uznać za prawdziwe.
A nie mógł, bo jeszcze jako kanclerz, w związku ze sprawą Henrykowego małżeństwa, zaczął zgłębiać sprawę prymatu następców Piotra. Doszedł wtedy do wniosku, że – niezależnie od niegodności poszczególnych biskupów Rzymu – władza papieska została ustanowiona przez Boga. Wcześniej nie było to dla niego takie oczywiste. Za tę oczywistość musiał teraz zapłacić.
Niewinny zdrajca
„Ma być włóczony po ziemi, potem powieszony, ale odcięty zanim się udusi. Brzuch ma mieć rozpruty, wnętrzności wycięte, następnie ma być poćwiartowany, części jego ciała powieszone na czterech bramach miasta, głowa zaś na Moście Londyńskim” – przeczytał sentencję wyroku jeden z sędziów. Taka była kara za „najwyższą zdradę”. Tomasz Morus nie pragnął męczeństwa. Nie był pewny, czy zdoła je unieść. „Ale jeżeli Bóg mnie ku niemu poprowadzi, ufam, że w swoim miłosierdziu nie odmówi mi swojej pomocy” – napisał w więzieniu. Dopóki mógł, unikał więc wypowiedzi, na podstawie których mógłby być skazany. Nie było na niego sposobu, zatem trzeba było wprowadzić fałszywych świadków. Wyrok zapadł. Teraz Tomasz z całą jasnością i z wymową doskonałego prawnika rzucił w twarz skazującym go lordom słowa o bezprawności takiego wyroku. Na koniec spojrzał w oczy swoim sędziom.
„Panowie. Święty Paweł zgadzał się na śmierć Szczepana, a mimo to obaj są w Niebie. Modlę się, żebyśmy i my podobnie mogli się spotkać razem w wiecznej radości” – powiedział z uśmiechem. Tak został skazany najszlachetniejszy człowiek Anglii, którego jedyną winą była wierność sumieniu.
Nie wiadomo, czy któregoś ze znających Ewangelię dostojników nie uderzyło zadziwiające podobieństwo tego procesu do wydarzenia, które rozegrało się wiele wieków wstecz w Jerozolimie.
Śmiertelny żartowniś
Wrony krakały, krążąc nad szafotem. Na podwyższeniu przy pniu czekał kat z toporem. Były kanclerz miał być ścięty bez tortur, król bowiem, z uwagi na dawną przyjaźń, zmienił wyrok. U stóp rusztowania Tomasz Morus żegnał się z rodziną. Wcześniej jednej z córek oddał włosienicę, którą zawsze nosił pod bogatym ubraniem. Ukląkł przed nim syn, prosząc o błogosławieństwo. Tomasz położył drżące ręce na jego głowie i uczynił znak krzyża. Ostatnie uściski, słowa zmieszane ze łzami. Ale Tomasz już nie płakał. Otrzymał łaskę męczeństwa. Spojrzał jasnym wzrokiem dookoła. „Módlcie się, abym umarł wierny wierze katolickiej. I aby król wierny tej wierze umarł” – powiedział. Kiedy wchodził po stopniach na szafot, poprosił oficera o pomoc. „Z powrotem dam sobie radę sam” – zażartował. Ten ostatni żart ukoronował dzieło Tomasza, którego współcześni jeszcze za życia nazywali „człowiekiem na każdą godzinę”.
Doprawdy, do końca pozostał sobą. Nie zmieniło go ani bogactwo, ani sława, ani władza. Nie zdeprawował go strach i obawa przed utratą tego, co posiadał. Nie uległ dyktatowi większości. Nie sprzedał sumienia, choć „wszyscy” sprzedawali, nie uwierzył podszeptom życzliwych, żeby podpisał, bo „wszyscy” podpisują. Pozostał wierny, choć tak łatwo było usprawiedliwić niewierność.
„Oto człowiek pełny!” – zawołał z podziwem papież Pius XI cztery wieki później, to znaczy w 1935 roku. Wysoko nad jego głową widniał ogromny portret Tomasza Morusa w aureoli. „Święty Tomaszu More, módl się za nami!” – rozległo się po raz pierwszy w Bazylice św. Piotra. Dziś, po kolejnych kilkudziesięciu latach, Rzym ogłosi tego zadziwiająco współczesnego człowieka patronem polityków.
Źródło: Gość Niedzielny 45/2000