Szpital na Madagaskarze w listach Jana Beyzyma — jezuity, wielkiego misjonarza
Lato 1912 roku było dla mnie bardzo trudne, bowiem coraz bardziej opadałem z sił. Jednocześnie dziękowałem Bogu gorąco, że pozwolił mi rok wcześniej ukończyć budowę szpitala dla trędowatych w Maranie. Tak więc moja najważniejsza misja na Madagaskarze została wreszcie spełniona. W moim sercu rodziło się od lat pragnienie, by po zakończeniu budowy udać się na daleki Sachalin, bo słyszałem, iż Polacy tam zesłani nie mają kapłana. Ale mój stan zdrowia wciąż się pogarszał, a wielkie trudy i znoje minionych lat dawały o sobie znać. Czułem, że niebawem umrę. Byłem pogodzony z wolą Pana Boga, w mym sercu zaś narastała głęboka radość. Podczas długich bezsennych nocy lubiłem wspominać najważniejsze etapy mojego życia, a wtedy serce wypełniała ogromna wdzięczność wobec Boga i ludzi.
Najpierw myślałem o moim dzieciństwie na Podolu, o moich kochanych rodzicach, którzy mnie nigdy nie rozpieszczali, ucząc radzenia sobie w surowych i wymagających warunkach. Dziękowałem Bogu za przykład gorliwej wiary ojca i matki, rodzeństwa i moich sąsiadów w Beyzymach Wielkich, gdzie 15 maja 1850 r. przyszedłem na świat. Nasza Ojczyzna była w niewoli, ale ludzie mieli nadzieję, ufając nade wszystko Bogu. Modlitwa i uczestniczenie we Mszy św. dawały mi wewnętrzną radość. Ukończyłem szkołę gimnazjalną w Kijowie. Mając dwadzieścia lat, oznajmiłem ojcu, że chciałbym oddać moje życie na służbę Bogu. Wyrażając zgodę, wskazał mi zakon jezuitów, z którym był zaprzyjaźniony.
I tak w roku 1872 rozpocząłem dwuletni nowicjat w Starej Wsi koło Brzozowa, gdzie pod kierunkiem magistra nowicjatu uczyłem się pogłębionej modlitwy kontemplacyjnej, posłuszeństwa, pokory i szukania Boga we wszystkich rzeczach. Potem studiowałem filozofię i teologię, odbywałem praktyki duszpasterskie w szkołach prowadzonych przez jezuitów, głównie w Chyrowie, gdzie po święceniach kapłańskich byłem wychowawcą przez ponad dziesięć lat. W tym czasie wiele razy prosiłem ojca prowincjała, by posłał mnie na misje wśród trędowatych, ale on zwlekał. Aż wreszcie w październiku 1898 roku pozwolił mi wyjechać na Madagaskar.
Zaraz po przybyciu na Czerwoną Wyspę postanowiłem zamieszkać z chorymi na trąd, co wzbudziło dużą obawę i rezerwę ze strony francuskich jezuitów mieszkających poza zakładem dla trędowatych. Od razu moi współbracia zorientowali się, że nie będzie im ze mną łatwo... Po prostu „rąbię prawdę”... Nie lubiłem zbyt długo i bezowocnie dyskutować, od razu zabierałem się do pracy. Swoją miłość wobec bliźnich pragnąłem wyrazić nie w słowach, ale przede wszystkim w konkretnych dobrych czynach, jak tego chciał św. Ignacy Loyola. Słowa trzeba przekuć w czyny — napisałem w jednym z listów.
O moich trędowatych mówiłem „moje drogie pisklęta”, troszczyłem się o nich jak ojciec i matka, byłem dla nich pielęgniarzem, cierpliwie opatrując cuchnące rany. Ich widok pobudzał mnie do jeszcze większej czułości i dobroci względem nich. Jak potrafiłem najlepiej, starałem się ich pocieszać i okazywać cierpliwość. Tak, rzeczywiście oni byli „najnieszczęśliwsi spośród nieszczęśliwych”.
To dlatego tak bardzo zależało mi, by zbudować dla nich dobry i nowoczesny szpital dla chorych. Na początku zamiar ten wydawał mi się niemożliwy do wykonania: potrzeba było pokaźnej sumy pieniędzy, a do tego dochodził opór ze strony francuskich współbraci. Byłem jednak przekonany, że szpital powstanie, bo tego chce Pan Bóg, by polepszyć los trędowatych. Wewnętrznie czułem też, że na całym świecie, zwłaszcza w Polsce, jest wiele dobrych i hojnych serc, które zechcą wesprzeć to tak niezbędne dzieło. W listach pisanych głównie do Ojczyzny przedstawiałem opłakany stan duchowy i materialny opuszczonych Malgaszy. Okazało się później, że budowę szpitala wspierał m.in. Brat Albert Chmielowski i hr. Teresa Ledóchowska.
Płynąc na Madagaskar, wziąłem z sobą obraz Matki Bożej Częstochowskiej mającej ciemną cerę Malgaszki! Od razu umieściłem Ją w kaplicy, gdzie trędowaci codziennie o godzinie szesnastej odmawiali różaniec. Właśnie Maryi powierzyłem też sprawę zdobywania środków finansowych na mający powstać ośrodek. Często w swoich listach pisanych do dobroczyńców i czytelników „Misji”, wydawanych przez jezuitów w Krakowie, stwierdzałem: Jak Matka Najświętsza pozwoli, to szpital powstanie. Dbałem też, by otoczenie, w którym przebywali trędowaci, było zadbane i piękne; dlatego prosiłem o nasiona polskich kwiatów, urządziłem nawet w środku ogrodu fontannę, by chorzy mogli się nią cieszyć, a na wieży umieściłem zegar.
Zanim zacząłem kierować budową szpitala w Maranie starałem się od razu zadbać o los trędowatych. Najbardziej zależało mi na ich wiecznym zbawieniu. Organizowałem dla nich rekolekcje, uczyłem katechizmu i spowiadałem, dbałem o wystrój kaplicy. Nade wszystko troszczyłem się, by nikt spośród ciężko chorych nie odchodził z tego świata nie pojednawszy się wpierw z Bogiem. Często czuwałem przy nich w nocy, gdy proszono mnie do umierających. Obserwowałem, jak po udzieleniu sakramentu chorych i wiatyku na ich obliczach rysował się Boży pokój wyrażający gotowość na spotkanie ze Stwórcą.
Wiem z własnego doświadczenia posługiwacza trędowatych, jak trudno jest trwać z wiarą przy cierpiących braciach, dlatego teraz z nieba pragnę być patronem tych, którzy w hospicjach i domach czuwają całe noce przy nieuleczalnie chorych. Gdy już nic po ludzku nie możecie uczynić, by ulżyć w cierpieniu swoich bliskich, wtedy najważniejsza jest wasza obecność przy nich oraz ufność pokładana w Bogu.