Dopiero gdy pozbędziemy się pretensji do świata o nasze położenie geograficzne i rolę na kontynencie, będziemy mogli spokojnie aspirować do Europy.
Kwestia zaufaniaMarta ŁazarowiczW naszej tradycji sukces gospodarczy jest nieobecny. Nawet jeśli znalazł się Wokulski, to jako postać tragiczna, a nie bohater w pełni pozytywny - mówi historyk idei Marcin Król Dopiero gdy pozbędziemy się pretensji do świata o nasze położenie geograficzne i rolę na kontynencie, będziemy mogli spokojnie aspirować do Europy. Rocznica Zjazdu Gnieźnieńskiego to w jakimś sensie jubileusz integracyjnych wysiłków Europy z naszym udziałem. Ile znaczyliśmy dla niej za Chrobrego, ile znaczymy dziś ? Zawsze znaczyliśmy mało. Europa w gruncie rzeczy leżała gdzieś między Paryżem, Londynem, Mediolanem i Amsterdamem. My od wieków znajdowaliśmy się na jej peryferiach. Jak napisał Timothy Garton Ash, zmieniłyby się losy świata, gdyby Polska przeniosła się na miejsce Holandii. Tak się jednak nie stało i tak się nie stanie. Możemy uznać, że zawsze stanowiliśmy i stanowimy część Europy. I pogodzić się z tym, że jesteśmy w niej uboższymi kuzynami. Z drugiej strony, możemy też być obrażeni na swoją historię i Europę, która nas nie dość hołubi. Pierwszy wariant lepiej się jednak przysłuży zmniejszaniu dystansu między nami i bogatym, nie tylko w sensie materialnym, centrum. Wymaga jednak dużej pokory. Paweł Hertz powiedział, że aby być dobrym obywatelem Europy, trzeba być dobrym obywatelem swojego powiatu. Musimy przede wszystkim polubić bycie u siebie, poczuć satysfakcję z uczestniczenia w życiu własnej społeczności. Dlatego cieszą mnie nabierające coraz większego znaczenia periodyki regionalne i lokalne radiostacje. Frustracja daleko nas nie zaprowadzi. Zresztą i Europie mało zależeć będzie na społeczeństwie znajdującym się w złym stanie psychicznym, które nie potrafi zadbać o własne miejsce. Jeśli mam wątpliwości co do naszych europejskich aspiracji, to właśnie takie, czy potrafimy urządzić swój własny świat na tyle, aby myśleć o czymś większym. Z jednej strony domagamy się partnerstwa, a z drugiej chcemy, żeby Unia wspierała nasz rozwój. Biedny krewny, który prosi o pomoc, nie jest równy. Jak możemy czuć się dobrze w Europie, dla której jesteśmy biednym krewnym? Trzeba znać i akceptować swoje miejsce. Warto się chyba odwołać do porządku feudalnego, w którym każdy miał swoją ściśle określoną rolę i jej porządne wypełnianie nie rodziło frustracji. Złotnik starał się być dobrym złotnikiem, a szewc - szewcem. Trzeba jednak coś robić dobrze. A my robimy coś dobrze? Przede wszystkim, o czym często zapominamy, mamy imponujące sukcesy gospodarcze, o wiele większe niż inne kraje postkomunistyczne. Udało nam się również przekonać przeważającą część społeczeństwa do liberalno-demokratycznego porządku. Trzeba przyznać, że jest on dość bezwzględny wobec biednych i starych, ale jest jakiś sens w tym, co powtarza Balcerowicz, że im więcej wypracujemy wszyscy pieniędzy, tym więcej będzie do podziału. Ale - co Pan podkreślał - nie potrafimy urządzić swojego miejsca. Mam na myśli przede wszystkim brak odwagi w rozwiązywaniu kwestii rolnictwa, oświaty, zwłaszcza szkolnictwa wyższego i autostrad. Od 1989 r. nie zrobiono z tym nic. Martwi mnie także kompromitacja sfery politycznej. To nie jest dobrze, że swoich polityków mamy za hetki-pętelki. Wiara, że polityka jest nieważna tak długo, jak gospodarka jakoś funkcjonuje, jest niebezpieczna. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć, gdy do władzy dojdą ludzie nieodpowiedzialni. Niedocenianie sfery politycznej widoczne jest jednak i w samej Unii Europejskiej. Integracja ogranicza się do mechanizmów gospodarczych, a jej wizji politycznej żaden z europejskich przywódców nie potrafi przedstawić. Unia to mechanizm nastawiony prawie wyłącznie na skuteczność, a tę najłatwiej oceniać w sferze ekonomicznej. To bez wątpienia racjonalne i pewnie nieuchronne. Jednak życie polityczne i społeczne nie poddaje się w pełni regułom racjonalności, w przeciwnym razie byłoby przecież przewidywalne. Nie należy przeceniać znaczenia Unii. Nie ma więc powodów do obaw, że Unia zagrozi naszej narodowej tożsamości? Nigdy tak nie było. Francuzi są nadal Francuzami, a Duńczycy Duńczykami. Paradoksalnie, w obliczu Unii to poczucie tożsamości narodowej ulega często wzmocnieniu. Nie ma sensu obawiać się również utraty suwerenności politycznej. Unia nie jest przecież w stanie narzucać państwom członkowskim swojej władzy politycznej. A nawet gdyby, to nie wiem, czy nie lepsza byłaby władza jakoś jednak rozliczanej przez społeczeństwo Unii, niż międzynarodowych koncernów, które nikomu już nie podlegają. UE jest - być może - stosunkowo skutecznym lekarstwem na wynaturzenia globalizacji gospodarczej. Swoją tożsamość narodową widzimy na ogół w opozycji do przedsiębiorczego, zasobnego, chytrego Zachodu. Czy w naszej tradycji da się odnaleźć coś, co byłoby dobrą podstawą sukcesu gospodarczego? Rzeczywiście w naszej tradycji sukces gospodarczy jest prawie nieobecny. Z drugiej strony jednak, po 1989 r. Polacy lepiej niż którykolwiek z sąsiadujących z nimi narodów umieli wykorzystać nowe szanse - zgodnie z prawem, na jego granicy lub w ogóle poza nim. Większość przystosowała się do nowej rzeczywistości w sposób wręcz nadzwyczajny. Może nie należy więc w tym przypadku przeceniać roli tradycji. Szlachecki system wartości, który wykluczał zarabianie pieniędzy, już u nas nie istnieje, a na pewno nie wśród ludzi poniżej 35 lat. Nasze braki widziałbym gdzie indziej, a mianowicie w kwestii zaufania, że posłużę się tytułem książki Francisa Fukujamy "Trust". Każdy w Polsce, kto prowadzi jakiekolwiek przedsiębiorstwo, wie, jak trudno być u nas pewnym kontrahentów. Nie sposób dopilnować przyjętych raz ustaleń. Nie mówiąc już o tym, że nie można polegać na żadnych decyzjach telefonicznych. Nie bardzo umiemy być wiarygodni i ufać sobie w interesach. Moralne podglebie kapitalizmu i liberalizmu jest u nas ciągle bardzo słabe. Ekscytujemy się historią starego Kennedy'ego czy Rockefellera, którzy zrobili majątki w sposób nielegalny, na przykład handlując whisky w czasie prohibicji. Zapominamy, że to są wyjątki i że podstawy kapitalizmu są moralne. Jest w nim wiara, że inwestycje i dochód przekładają się na wspólne dobro, które jest następnie redystrybuowane. W Europie redystrybucja ta przebiega za pośrednictwem państwa opiekuńczego, w USA - organizacji charytatywnych. Wyraźnie różni nas od Zachodu sposób wykorzystywania zysku - kosztowne futro jest zdecydowanie przedkładane nad pomoc dla uniwersytetu. Wiąże się to zresztą z drugim naszym problemem, którym jest krótkowzroczność. Nie umiemy rozsądnie i długofalowo planować inwestycji. Dotyczy to kolejnych rządów, które od 10 lat zmniejszają wydatki na edukację, co daje nam obecnie ostatnie pod tym względem miejsce w Europie, choć wiadomo, że to właśnie jest podstawą gospodarczego rozwoju. Dotyczy to również drobnych przedsiębiorców, którzy nie umieją przewidzieć przyszłości swojej firmy, ani zróżnicować działalności. Zjazd w Gnieźnie przypomina, że początki naszej państwowości wiązały się ściśle z Niemcami. To przy ich pomocy zagospodarowywaliśmy kraj, tworzyliśmy rzemiosło, prawo, kulturę. Dlaczego teraz wydają się nam oni tak groźni? Kultura polska zapożyczała się bardzo silnie i myślę, że ok. 85% tych zapożyczeń przypada na Niemcy. To ich, a nie Francuzów czytali nasi romantycy. Historycy zrobili już bardzo dużo, aby rozwiać naszą fobię przed Niemcami. Kto chce dociec prawdy o naszych stosunkach z nimi, może bez trudu dotrzeć do rzetelnych źródeł. Wystarczy wspomnieć wysoko cenioną i przetłumaczoną na kilka języków europejskich książkę profesora Konrada Górskiego o Krzyżakach, która wyjaśnia ich istotną rolę cywilizacyjną. W Europie książka ta jest jednym z najbardziej znanych źródeł wiedzy historycznej o tym zakonie. U nas jest praktycznie nieznana - wolimy "Krzyżaków" Sienkiewicza. Strach przed Niemcami sięga II wojny światowej, a nasze społeczeństwo chętnie zapomina, jak wiele nam dali. Takich lęków nie należy jednak demonizować, są one naturalnym elementem kultury. Groźni są tylko politycy, którzy usiłują zbić na tych fobiach kapitał.
opr. MK/PO |