Młodzi odchodzą od Kościoła. To fakt, z którym trzeba się zmierzyć. Nie chodzi o statystyki, ale o konkretnych ludzi. Jeśli teraz przekaz wiary zostanie przerwany, bardzo trudno będzie go odbudować w przyszłości
Oczywiście, nikt nie ma gotowej recepty na postawione wyżej pytanie. Jednak zdecydowali się odpowiedzieć na nie ludzie, którzy zajmują się na co dzień młodzieżą: nauczyciel, katecheta, rodzic, duszpasterz..., a także reprezentant młodego pokolenia.
Zacznę od czegoś pocieszającego: w młodych ludziach jest naturalna potrzeba wiary, czynienia dobra, dążenia do ideałów — i to się nigdy nie zmieni. Pozostaje pytanie: kto tę potrzebę zagospodaruje? Jeśli tym „kimś” ma być Kościół, to powiedzmy sobie jasno: przyszłość leży w żywej wierze, a nie w „chodzeniu do kościoła” z przyzwyczajenia czy tradycji.
Skuteczne przekazanie wiary to zasadniczo zadanie rodziców. Jeżeli dadzą oni swoim dzieciom przykład życia, w którym wiara, codzienna więź z Chrystusem, regularne korzystanie z sakramentów przechodzą konsekwentnie w czyn, w zdolność do wzajemnej miłości, przebaczenia, dzielnego zmagania się z trudami codziennego życia, to istnieje duża szansa, że dzieci przejmą ten wzór. Jeśli jednak zamiast autentycznej wiary zauważą one świętoszkowaty, zakłamany teatrzyk, religijną grę pozorów, to nie ma o czym mówić.
Żyjemy w epoce internetu i to tam należy szukać młodych — w przestrzeni, w której spędzają codziennie wiele godzin. To tam trzeba im przedstawić treści odwołujące się do tego, co w nich szlachetne, co odpowiada na ich potrzeby, a przy tym jeszcze zadbać o atrakcyjną formę przekazu, zdolną konkurować z kolorowym internetowym śmietnikiem, ukierunkowanym na deprawację młodego pokolenia. Warto jednak zarówno w rodzinie, jak i w duszpasterstwie kierować się zasadą: „coraz mniej świata wirtualnego, a coraz więcej realnego”. Promujmy wolontariat, stwarzajmy młodemu człowiekowi okazję do posmakowania, czym jest radość z bycia z innymi i dla innych. Niech parafia kojarzy się z tętniącym życiem oratorium, a nie z formalnościami w kancelarii.
Musimy słuchać, słuchać, słuchać. Nie może być tak, że to my, rodzice i księża, wiemy lepiej od samej młodzieży, co ją „gryzie”. Pozwólmy młodym mówić, zadawać pytania, nawet jeśli z punktu widzenia zasad wiary i w świetle naszych doświadczeń będą się wydawać beznadziejnie „głupie”. Z owych „głupich” pytań uczyńmy punkt wyjścia do mądrych i — co ważne — zrozumiałych dla nich odpowiedzi. Nie wystarczy wiedzieć, co odpowiedzieć — trzeba jeszcze wiedzieć, jak to zrobić, by nie popaść w „drętwą mowę”. Może trzeba zrewidować podręczniki do religii i sam sposób prowadzenia szkolnej katechezy, a z rekolekcji szkolnych zrobić okazję do „duchowego trzęsienia ziemi”, do spotkania z żywym Bogiem, a nie nudną, 3-dniową rekolekcyjną „nasiadówką”.
Odpuśćmy sobie duże liczby jako miarę sukcesu. Przyszłość Kościoła leży w jakości, a nie w liczbie. Ilość, o ile w ogóle jeszcze kiedyś przyjdzie, to tylko przez jakość. Młodzi ludzie bezbłędnie wyczuwają i bezlitośnie wyłapują wszelki fałsz. Próby „zamiatania pod dywan” wszelkiej maści afer i grzechów, ukrywania zła popełnianego przez kapłanów i biskupów to najprostsza droga do wyprowadzenia młodego pokolenia z Kościoła.
Na koniec pytania zasadnicze, o horyzont naszych życiowych aspiracji: czy na pewno potrafimy w przekonujący sposób zaświadczyć, że Jezus Chrystus daje odpowiedź na wszystkie, nawet te najbardziej „zakręcone” pytania, sytuacje i wyzwania? Czy sami w to wierzymy? A może tylko lepiej lub gorzej odgrywamy swoje role, i — jak podobno mawiają niektórzy — uspokajamy się stwierdzeniem, że „dla nas jeszcze wiary wystarczy”, a mniejsza o to, co będzie potem?
Tomasz Strużanowski - nauczyciel z Torunia
Jest wiele elementów, które działają na niekorzyść Kościoła i utrudniają czy wręcz uniemożliwiają głoszenie Ewangelii. W mojej pracy, czy to katechetycznej, czy jako animator Ruchu Światło-Życie, zaczynam od kerygmatu głoszonego swoim zachowaniem i zmniejszenia dystansu połączonego z budowaniem zaufania. Swoje oczekiwania i wymagania trzeba dostosować do możliwości młodych, z którymi się spotykamy. Jestem świadom tego, że młodym najbardziej doskwiera brak miłości, a to wiąże się z brakiem wysłuchania, dlatego słucham ich, szanuję, poświęcam im czas, odpowiadam na pytania. Staram się nie tworzyć dystansu: nauczyciel — uczeń. Wchodzę z nimi w relację i w tej relacji pokazuję Jezusa. A to skutkuje zaufaniem, i uważam to za swój sukces. Uczniowie w technikum przychodzili do mnie i sami prosili o rozmowę. Gdy coś było niedopowiedziane, to wieczorem razem z moją żoną kontaktowaliśmy się z uczniami przez komunikatory i przez parę godzin rozmawialiśmy np. o sprawach małżeństwa.
Czym innym jest parafia i to, co należy zrobić, by młodzi zaangażowali się w jej sprawy. W tym przypadku — moim zdaniem — trzeba się oprzeć tylko na sprawdzonych wspólnotach i ruchach, takich jak Ruch Światło-Życie, KSM, Neokatechumenat, Kompania Jonatana itd. Spotkania na pizzy i akcyjność w kościele są potrzebne, ale musi to być powiązane z szeroko rozumianą formacją biblijno-liturgiczną. Piszę o tym, ponieważ sam byłem poddany takiej formacji i to zmienia patrzenie na Kościół — staje się on domem, do którego chętnie się wraca. Niestety, według mnie, robi się zbyt mało, by takie wspólnoty powstawały, żeby trwały. Wszystko zależy od kapłana, który miałby się taką wspólnotą zajmować. Z mojego doświadczenia wynika, że gdy duszpasterz jest dla wspólnoty, to wszystko jest ok. Gorzej, gdy tego nie praktykuje, wtedy bowiem rodzi się przeświadczenie, że w sumie nikomu nie zależy na tym, żebyśmy pogłębiali relacje, czytali słowo Boże czy aktywnie uczestniczyli w liturgii. W takiej sytuacji dużo osób rezygnuje. Teraz jest podobnie.
Żeby młodzi garnęli się do Kościoła, muszą otrzymać możliwość zbudowania osobistej relacji z Jezusem. A ponieważ katecheza rodzinna i szkolna kuleje, to — w mojej ocenie — trzeba być autentycznym w wyznawanej wierze, trzeba tworzyć środowiska wzrostu, by młodzi ludzie mieli gdzie odkrywać Chrystusa.
Tomasz Kaczmarek - katecheta z Oławy
Po prawie 3 latach pełnienia posługi duszpasterza akademickiego nie mam wątpliwości, że najważniejszą i najbardziej oczekiwaną przez studentów posługą z mojej strony jest stałe spowiednictwo i towarzyszenie duchowe. W tym aspekcie moje doświadczenie w pełni koresponduje z tym, co nieustannie proponuje papież Franciszek, wskazując na konieczność odchodzenia od masowych form duszpasterskich, które już się nie sprawdzają, na rzecz dyspozycyjności w indywidualnym towarzyszeniu, rozmowach, odpowiadaniu na pytania i wątpliwości czy przede wszystkim spowiadaniu młodych ludzi. Chodzi o duszpasterstwo, które cechuje się tymi trzema krokami powtarzanymi przez Ojca Świętego: „towarzyszyć, rozeznawać, integrować”.
Posługa indywidualnego towarzyszenia wymaga zgody na kapłaństwo naprawdę służebne, dyspozycyjne, „otwarte” 24h. O ile masowe duszpasterstwo może ukrywać wiele moich osobistych braków, to indywidualne towarzyszenie wszystkie te braki od razu ujawni. Chodzi tu przede wszystkim o zasadę, że mogę komuś towarzyszyć na drodze rozwoju duchowego tylko o tyle, o ile sam idę tą drogą i o ile jestem na niej przynajmniej krok do przodu. Również absolutnie konieczne są tu merytoryczne przygotowanie (przede wszystkim teologiczne, ale nie tylko) i ludzka dojrzałość księdza cechująca się też wrażliwością i empatią. Bez nich młodzi ludzie po prostu nie będą u księdza szukać pomocy, nie zaufają mu i nie otworzą się przed nim. Wydaje się, że najważniejsze pytania dotyczące życia mają podobne jak ich rówieśnicy przed laty, ale zdecydowanie nie uważają Kościoła za pierwsze miejsce, w którym mają szukać na nie odpowiedzi. Instytucjonalny Kościół i poszczególni księża praktycznie nie stanowią autorytetu dla młodego człowieka. To zaufanie trzeba zbudować w relacji. Albo, precyzyjniej mówiąc — spójność tego, co się głosi, z tym, jak się żyje, będzie świadectwem, które może przyprowadzić młodych do Kościoła.
Kolejnym równie ważnym czynnikiem jest konieczność budowania pięknych wspólnot (choć nie mam ani przekonania, ani oczekiwania, że będzie to zjawisko masowe), w których młodzi znajdą nie tylko miejsce formacji, ale również osoby, z którymi będą mogli spędzać czas, integrować się i budować przyjaźnie. Chodzi o to, że wobec nieustannych mniejszych czy większych skandali i zgorszeń ludźmi Kościoła, kiedy młodzi pytają, gdzie mogą zobaczyć ten Kościół, który niczym księżyc świeci światłem odbitym od Słońca-Chrystusa, mogę wskazać na konkretną małą wspólnotę i śmiało powiedzieć: tu jest taki piękny Kościół. Młodzi szybko doświadczają tego, że wiarę bardzo trudno przeżywać w pojedynkę. Oni szukają miejsc, gdzie będą mogli umocnić swoją wiarę, gdzie będą mogli doświadczać Boga, miejsc, gdzie ich wiara może się karmić wiarą innych młodych, które umocnią ich w codziennym dawaniu świadectwa i ewangelizacji wśród rówieśników. Nie mam wątpliwości, że ewangelizacja młodych w dużej mierze będzie się dokonywała przez młodych, a moim zadaniem jako księdza jest towarzyszenie i umacnianie tych, którzy są w duszpasterstwach. Choć nie ukrywam, że jedno z najważniejszych pytań, które ciągle sobie zadaję, to pytanie o to, jak szukać i spotykać młodych w tych miejscach, w których są, a nie tylko czekać na nich, żeby przyszli tam, gdzie my jesteśmy.
Ks. Krzysztof Porosło - centralny duszpasterz akademicki archidiecezji krakowskiej przy kolegiacie św. Anny w Krakowie
Nie ukrywam, że trochę zabolało mnie to, co usłyszałem z ust znajomego księdza, który przygotowuje trzydziestoosobową grupę młodzieży do bierzmowania. Powiedział, że po przyjęciu sakramentu naprawdę blisko Kościoła zostanie jedna, może dwie z tych osób. Jak to się dzieje, że księża, katecheci i rodzice robią, co tylko mogą, aby młodych przyprowadzić do wiary, ale nie przynosi to żadnych efektów? Postanowiłem szczerze porozmawiać o tym ze znajomą, niespecjalnie związaną z Kościołem. Oto co powiedziała: „Jezus tak, Kościół nie” — pod tym zdaniem podpisałaby się z pewnością większość moich znajomych. Ewangelia przekazana przez Jezusa jest dla nich całkiem dobrym wyznacznikiem życia, odpowiada na ich marzenia. Zdecydowanie jednak brakuje nam autentyczności — po chrześcijanach nie widać, że naprawdę żyją Ewangelią. Dlatego najlepszą formą pociągnięcia młodzieży do wiary nie są nawet najbardziej przemyślane akcje ewangelizacyjne, ale przykład życia. Widok księdza dzielącego się obiadem z biedniejszymi parafianami, kogoś odmawiającego dyskretnie Różaniec w autobusie czy sąsiada dzielącego się ciastem urodzinowym jest dla nas więcej wart niż kilkadziesiąt godzin katechezy. Przykład życia pociąga znacznie bardziej niż mądre słowa.
Wielu młodych nie widzi sensu w wierze i praktykach religijnych. „Jeśli nawet zgrzeszę, to nic złego, przecież pójdę się wyspowiadać i będzie po problemie” — zmroziło mnie, gdy zdałem sobie sprawę, że mój przyjaciel, mówiąc te słowa, nie żartuje. Nie powiedziano mu, czym w istocie jest grzech, ale polecono mu się z tego spowiadać. Nakazano nam, abyśmy modlili się rano i wieczorem, nie dodając, po co właściwie to mamy czynić. Wyjaśnienie, że celem jest „rozmowa z Bogiem”, było naprawdę mierne, bo w naszej głowie zostało pytanie: po co właściwie rozmawiać z Bogiem? Młodzi odwracają się od Kościoła, nie zauważają sensu w tym, co Kościół robi. Nie widzą, żeby wiara wnosiła coś dobrego do ich życia, nie dostrzegają, że dzięki wierze stają się lepsi.
Dziesiątki razy zdarzało się mnie i moim znajomym z kościelnego środowiska, źle mówić o niewierzących, myślących inaczej czy nawet o nierozumianych przez nas osobach związanych z Kościołem lub ich osądzać. Tworzy to w Kościele dość nieprzyjemny klimat, który sprawia, że nie chcemy być ze sobą szczerzy. Nie powiem tego, co myślę, bo wiem, że ktoś się na mnie obrazi, będzie o mnie źle myślał lub źle mówił. Skutkuje to tym, że młodzi ludzie nie mają zaufania do swoich księży, nie odsłaniają przed nimi serca i nie wypowiadają swoich przekonań, bo boją się obmowy lub tego, że wspólnota będzie na nich krzywo patrzeć. Kościół pełen podejrzliwości i zawiści nie jest miejscem, gdzie czuliby się dobrze.
Aleksander Kozerski - licealista z Częstochowy
Gdy słyszę, że wszystkiemu winna rodzina (znowu!), to podnosi mi się ciśnienie. Moja rodzina jest głęboko wierząca. A może powinnam napisać: była... Zostaliśmy z mężem wychowani po katolicku i takie wartości przekazywaliśmy naszym dzieciom. Nie było to bierne zachowanie. Nie tylko chodziliśmy razem do kościoła, ale i na pielgrzymki piesze, były też pielgrzymki po sanktuariach Europy, warsztaty u dominikanów. Godzinki śpiewaliśmy głośno i na pamięć, moi chłopcy byli ministrantami. I co? Teraz mam dwójkę młodych zbuntowanych, którzy „nie wiedzą, czy wierzą”. Co mam z tym zrobić? Wyrzucić z domu? Zaszantażować, że dopóki jedzą mój chleb, mają chodzić do kościoła, jak radzi teściowa? O tym, gdzie zrobiliśmy błąd, rozmawiamy z mężem właściwie nieustannie. Na początku chłopcy zaczęli narzekać na poziom lekcji religii. Stwierdzili, że to strata czasu, że te zajęcia nic im nie dają. Potem oglądali filmy braci Sekielskich, zainteresowali się skandalami pedofilskimi i reakcjami na nie ludzi Kościoła. Kazania naszego proboszcza też nie pomagały, bo stale dotyczą Polski z lat 80. ubiegłego wieku i walki z komuną. Nie zgodziliśmy się, by synowie wypisali się z katechezy, ale do chodzenia na Mszę św. zmusić ich już nie możemy. Ta sytuacja nas boli, rodzina rozchodzi się w szwach, a my nie wiemy, co się stało i co dalej robić. Nikt nam nie pomaga. Proszony o radę duchowny mówi z przyganą: „Trzeba się więcej modlić”. A co ja robię systematycznie i od lat!? Teraz nawet z rosnącą intensywnością! Doskonale wiem, jaką siłę ma modlitwa, ale obecnie rodziny takie jak moja potrzebują bardzo konkretnego wsparcia. Dlaczego w mojej parafii, w moim mieście nie ma katolickiej poradni albo jakiejś wspólnoty, która wspiera rodziców w podobnej sytuacji? Chcielibyśmy z mężem porozmawiać o tej sprawie z ludźmi myślącymi i czującymi podobnie, a jeszcze lepiej byłoby, gdyby wysłuchał nas specjalista — duchowny lub świecki.
Tylko nie zarzucajcie nam, że wina leży głównie po naszej stronie — niech wszyscy, którym zależy na zatrzymaniu młodych w Kościele, wreszcie zaczną coś robić. Niech pojawią się pomysły i inicjatywy, bo od samego gadania, że coś „należy” i coś „trzeba”, niczego się nie naprawi...
Marta Morling - Gdańsk