O problemach duszpasterskich z "okazjonalnymi" katolikami
Do kancelarii parafialnej przyszła mama z synem. Przyszła, bo właśnie dowiedziała się, że w parafii będzie bierzmowanie. Wprawdzie dopiero za dwa tygodnie, ale ona przychodzi już teraz, nie chce odkładać tej sprawy na ostatnią chwilę.
Syn tej pani jest już prawie dorosły, ale ona, jako dobra mama i dobra katoliczka, chce wszystkiego sama dopilnować i chce mieć spokojne sumienie, że syna doprowadziła do wiary i niczego nie zaniedbała w religijnym wychowaniu. Sama wprawdzie rzadko chodzi do kościoła, nie zmusza też syna, ale przecież dba, aby przyjął wszystkie sakramenty, a on nie jest temu przeciwny.
Entuzjazmu mamy nie podziela ksiądz urzędujący w kancelarii. Mówi o trwającym dwa lata przygotowaniu, na które syn nie uczęszczał, o zaniedbaniach syna w katechizacji i niedzielnych Mszach Świętych, o tym, że smucą go tacy chrześcijanie, którzy przypominają sobie o Kościele wtedy, gdy trzeba „coś załatwić", i którzy traktują go jak zakład usługowy. Syn zachowuje kamienny spokój, a może raczej znudzenie - nie odzywa się ani słowem. Może nie bardzo wie, po co to wszystko?
Matka przerywa jednak księdzu i mówi pełna wzburzenia. - Proszę księdza, czy ja dobrze rozumiem? Ksiądz nie chce go przyjąć do bierzmowania? Powinien się ksiądz cieszyć, że on chce iść do bierzmowania. Przecież to już prawie dorosły człowiek i trudno mu nakazywać chodzenie na religię i do kościoła jak małym dzieciom. Ma przecież tyle obowiązków, a i na rozrywkę musi mieć trochę czasu. A zresztą przymusu nie ma i jak nie będzie chciał, to nie przyjdzie. Jak go ksiądz nie dopuści do bierzmowania, to on zupełnie się zniechęci i odejdzie od wiary i to będzie księdza wina. Ksiądz nie jest księdzem z powołania, bo ksiądz odciąga od Kościoła, zamiast zachęcać i przyciągać. Ksiądz wyrządza mu krzywdę!
No właśnie, kto wyrządza krzywdę temu młodemu człowiekowi? Ksiądz, który świadomie stawia słuszne wymagania, czy rodzice, którzy decydując się na chrzest dziecka, wzięli na siebie obowiązek wychowania go w wierze, a później mówią: „My mu nie zabraniamy ani nie karzemy chodzić na religię i do kościoła. Niech robi, co chce, jego sprawa, jak dorośnie - sam wybierze".
Każdy człowiek w swoim życiu musi podjąć decyzję i opowiedzieć się za lub przeciw Bogu. Także ten człowiek, który wyrastał w chrześcijańskiej rodzinie musi podjąć taką decyzję. Czego jednak można się spodziewać po dziecku wychowanym w atmosferze obojętności religijnej ? Jaki może być ten wybór, gdy właściwie nie ma żadnego wyboru? Co najwyżej człowiek taki decyduje się później, w imię tradycji czy dla świętego spokoju, na pewne obrzędy religijne, których sens jest mu obcy i obojętny.
Do zderzenia wymagań Kościoła ze świadomością tych niby-wierzących ludzi dochodzi w wielu sytuacjach. Może szczególnie ma to miejsce przed zawarciem sakramentu małżeństwa. Oto przychodzą np. młodzi ludzie, którym do tej pory obojętny był Kościół i Pan Bóg, i nie mogą, czy też nie chcą, zrozumieć, że stawia się im „jakieś wymagania". Jednoznacznie odczytują to jako utrudnianie i złośliwość księdza. Czasami reakcją jest wówczas zdziwienie, częściej gniew. „My sobie tego życzymy i ksiądz nie ma prawa nam odmawiać. Ksiądz powinien się cieszyć, że chcemy zawrzeć ślub w Kościele, a ksiądz nam utrudnia, wymyśla przeszkody. Jak nie, to będziemy żyć bez ślubu i to będzie księdza wina". Taki mały szantaż.
Innym razem w takiej sytuacji są patetyczne słowa o Kościele, do którego oni przyszli z wielkim zaufaniem, a spotkali się z odrzuceniem. Czasem są łzy, nieraz przedstawienia z zaangażowaniem całej rodziny, słowa o poczuciu krzywdy, o rozczarowaniu spowodowanym rozbieżnością między tym, co głosi Kościół, a tym, z czym spotykają się w kancelarii parafialnej. „Nie mieści się nam w głowie, że księża tak mogą postępować". Czasem są skargi na księdza zanoszone do księdza biskupa lub - co jest nowością - donos na księdza do „czujnych" stacji telewizyjnych czy brukowych gazetek. I już wtedy nie bardzo wiadomo, o co bardziej chodzi: o sakrament czy o postawienie na swoim za wszelką cenę. Może jest to obraz przejaskrawiony, ale takie sceny w kancelarii parafialnej nie należą do rzadkości przed ślubem, chrztem dziecka czy przed Pierwszą Komunią Świętą...
Słyszy się często argument, że Pan Jezus przebaczał, że nikogo nie odtrącił, więc Kościół i księża nie powinni postępować inaczej. To prawda. Pan Jezus tak postępował i mówił o wielkiej radości całego nieba z każdego nawróconego grzesznika. Kościół też cieszy się każdym nawróceniem, ale chce mieć przynajmniej nadzieję że jest to nawrócenie, a nie udawanie. Bo wydaje się, że nierzadkie są wypadki usiłowania przyjęcia sakramentu bez wiary: ochrzcić dziecko - bo tak robią wszyscy, czy z przesądu (bo bez chrztu może zachorować) lub tak na wszelki wypadek, żeby dziecko nie miało kiedyś żalu do rodziców. Zawrzeć sakramentalne małżeństwo ze względu na rodzinę czy sąsiadów; posłać dziecko do Pierwszej Komunii Świętej - „niech dziecko nie będzie gorsze od innych, niech też ma swoją uroczystość".
Czy rezygnacja z wymagań, uleganie prośbom i groźbom jest aktem miłosierdzia czy raczej utwierdzaniem tych niby-wierzących w przekonaniu o słuszności ich postępowania?
W jednym przynajmniej zdaniu wspomniana na wstępie matka miała bezwzględną rację: „Przymusu nie ma". Kościół ma świadomość obowiązku troski o każdego człowieka, ma obowiązek podjąć wszelkie starania, aby nikogo nie utracić. Każde odejście człowieka od Kościoła jest jakąś przegraną metod duszpasterstwa i osobistą porażką kapłana. Ale Kościół szanuje też wolną wolę człowieka. Już Jozue nawoływał naród wybrany: „Rozstrzygnijcie dziś, komu służyć chcecie" (Joz 24, 15). Przecież i od Pana Jezusa odchodzili słuchacze, bo twarda wydawała się im Jego nauka (por. J 6, 60 -66), a przecież Pan Jezus nie złagodził swoich wymagań, aby ich zatrzymać.
Sprawa wiary jest sprawą wolnego wyboru. Nie ma takiej siły, która by zmusiła człowieka, aby wierzył, aby uczęszczał na katechezę czy nabożeństwo w kościele, aby wypełniał praktyki religijne. Nikogo nie można zmusić do kościelnej przynależności. Zresztą, jaką wartość miałaby taka wiara z przymusu? Trzeba się zdecydować i być konsekwentnym: albo jestem człowiekiem wierzącym i przynajmniej staram się wypełniać wszystkie zobowiązania wiary, albo nie ma co siebie oszukiwać. Siebie - bo przecież Pana Boga oszukać się nie da.
To prawda, że tylko Pan Bóg zna serce i myśli człowieka i tylko On osądza sprawiedliwie, a kapłan może się mylić. Czy jednak zaniedbania w katechizacji nie są znakiem obojętności religijnej rodziców, czy nie sprawiają wrażenia pogardy i lekceważenia wiary? Czy systematyczne zamykanie drzwi przed kapłanem przychodzącym z wizytą duszpasterską, tzw. kolędą, nie jest znakiem, że ktoś wstydzi się czy boi przyznać do wiary, lekceważy Boże błogosławieństwo i posługę kapłana? Czy lekceważenie Mszy św. nie jest znakiem lekceważenia Pana Boga?
Przykłady można mnożyć, ale wniosek jest jeden: przyjmując określoną postawę wobec wiary i Kościoła, trzeba ponieść konsekwencje tego wyboru. Kościół jest społecznością boską i ludzką, która rządzi się określonymi prawami i która ma prawo stawiać wymagania swoim wyznawcom i sprawdzać ich wypełnienie, aby wyznawana wiara była w pełni świadoma, poświadczona czynami, a nie tylko deklaracjami.
Nie wiem, jak zakończyła się historia przedstawiona na wstępie. Ale niezależnie od jej finału otwarte pozostają pytania: cieszyć się czy smucić z takich „katolików", którzy przypominają sobie o Kościele od wielkiego święta, przy okazji chrztu świętego czy pogrzebu? Cieszyć się, że jeszcze ich coś z Kościołem łączy, czy smucić, że ma to niewiele wspólnego z wiarą? Cieszyć z wysokich statystyk łudzi ochrzczonych, czy smucić, że chociaż cieszą oko, dalekie są jednak od chrześcijaństwa? Co robić, aby nie trzeba było stawać przed takimi dylematami? Pytań jest wiele i wydaje się, że nie powinno to być zmartwieniem tylko kapłanów.
opr. mg/mg