Nie wstydzę się mówić o Panu Bogu

Rafał Blechacz to jeden z najlepszych pianistów świata, w 2005 r. wygrał Konkurs Chopinowski. Nie wstydzi się swojej wiary, modli się przed każdym koncertem

Nie wstydzę się mówić o Panu Bogu

Rafał Blechacz to jeden z najlepszych pianistów świata. Od wygrania w 2005 r. Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. F. Chopina jego kariera artystyczna to pasmo wyjątkowych sukcesów. Występuje w najsłynniejszych i najbardziej prestiżowych salach koncertowych, jest zapraszany na najlepsze festiwale muzyczne. Jego koncerty bardzo często kończą się owacją na stojąco. A po nich, np. w Japonii, ustawiają się gigantyczne kolejki miłośników muzyki, którzy czekają nawet dwie godziny, aby zdobyć jego autograf. W 2014 r. otrzymał nagrodę Gilmore, uznawaną za pianistycznego Nobla. To jedno z najważniejszych wyróżnień w świecie muzyki fortepianowej, przyznawane co 4 lata dla najbardziej wyróżniającego się artysty. Ma 32 lata i jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich artystów na świecie. Słynie z pracowitości i wykorzystywania czasu do maksimum. Inną jego cechą jest wyjątkowa skromność. 
Z wybitnym pianistą Rafałem Blechaczem rozmawia dziennikarz TVP Krzysztof Tadej

 

KRZYSZTOF TADEJ: — W polskiej prasie nazywany jesteś „świętością narodową” lub „najlepszym ambasadorem Polski w świecie”. Jak reagujesz na takie określenia?

RAFAŁ BLECHACZ: — Z pokorą i uśmiechem. Obcowanie ze sztuką powoduje, że człowiek staje się bardzo pokorny. Kiedy ma się do czynienia z arcydziełami Bacha, Beethovena czy Chopina, to można sobie uświadomić, jakim trzeba być geniuszem i jaki mieć niesamowity talent, żeby stworzyć tak wspaniałe dzieła muzyczne. Dziękuję Bogu, że wykonuję je na scenie, i jestem bardzo szczęśliwy, że mogę się nimi podzielić z innymi ludźmi.

— To są najpiękniejsze chwile?

— Zdecydowanie tak. To wielkie szczęście, gdy publiczność przeżywa razem ze mną wykonywany utwór i gdy odczuwam to wyjątkowe zasłuchanie. Tak się stało np. podczas koncertu w Hamburgu, gdy grałem Mazurka a-moll op.17 Fryderyka Chopina. To melancholijny utwór i kończy się bardzo specyficznie — akord przemienia się w ciszę. Gdy skończyłem grać, czekałem na oklaski, które zwykle pojawiają się od razu. Ale zapanowała cisza. Publiczność była tak zasłuchana, jakby ktoś ją zahipnotyzował. 
Do najpiękniejszych chwil zaliczam również czas, gdy na scenie w różnych częściach świata gram muzykę Chopina czy Szymanowskiego. Czuję się dumny, że jestem Polakiem i że mogę prezentować tak wspaniałą muzykę naszych rodaków.

— Niektórzy artyści podkreślają, że reakcje publiczności zależą od kraju, w którym się występuje.

— W tym stwierdzeniu jest dużo prawdy. Kiedy gram w Japonii, to po wyjściu na scenę i pierwszych oklaskach nagle następuje absolutna cisza. Nieraz można mieć wątpliwości, czy ludzie na widowni oddychają! (śmiech). Kiedy kończę grę, wszyscy zaczynają klaskać i ich reakcja jest entuzjastyczna. A po chwili, przed kolejnym utworem, jak na komendę, oklaski milkną. Nigdzie na świecie nie ma takiej zdyscyplinowanej widowni. 
Ale są też pewne mity. Kiedyś np. uprzedzano mnie, że publiczność w Niemczech jest zimna, niedostępna. Mnie spotkała miła niespodzianka. Gdy koncert się podoba, reakcja jest bardzo spontaniczna. Artysta zostaje nagrodzony gromkimi brawami, krzykami i tupaniem nogami, co jest oznaką wyjątkowej pochwały.

— Podczas koncertów zdarzają się też mniej przyjemne sytuacje, np. gdy komuś zadzwoni telefon komórkowy... Podobno zawsze zachowujesz „zimną krew”.

— Tak, niekiedy zdarza się. Ostatnio w Montrealu. Grałem V koncert fortepianowy Beethovena. Po zakończeniu pierwszej części, akurat w momencie wyciszenia, komuś zadzwonił telefon i wszyscy usłyszeli dzwonek z „Marszem tureckim” Mozarta. Zrobił się lekki szum. Dyrygent się uśmiechnął, odwrócił się do publiczności i ja również. Po chwili dyrygent powiedział na cały głos: „Ten utwór Mozarta będziemy grali dopiero w przyszłym tygodniu!”. Wszyscy zaczęli się śmiać i klaskać. Potraktowałem to jako chwilę odprężenia i z jeszcze większym skupieniem kontynuowałem koncert.

— Należysz do artystów, którym nie brakuje propozycji artystycznych. Twój kalendarz jest ściśle wypełniony na najbliższe miesiące?

— To prawda. W zasadzie mam już zaplanowane koncerty do 2019 r. i już układam plany na 2020. O to dbają również moi menedżerowie, jest ich dwunastu na całym świecie.

— Jestem pod wrażeniem Twojej aktywności. Np. od początku roku Twoją grę podziwiali miłośnicy muzyki we Włoszech, w Hiszpanii, Niemczech, we Francji, w Belgii, Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Szwajcarii. W każdym z tych krajów nieraz grasz po kilka koncertów.

— Może wynika to z tego, że jestem po prostu zakochany w muzyce i bardzo mnie cieszy to, co robię? W ciągu roku gram około 50 koncertów. Dla mnie to sytuacja optymalna — nie jest ich za mało, ani za dużo. Choć są i tacy artyści, którzy grają więcej, nawet 100 koncertów rocznie. Ale dla mnie byłoby to ryzykowne, bo mógłbym wpaść w rutynę i kolejne wyjście na scenę już by mnie nie cieszyło. A ja nadal czekam z przejęciem na każdy koncert i spotkanie z publicznością. I przystępując do gry, zawsze staram się zagrać każdy utwór najlepiej na świecie. 
Jeśli do tych moich 50 koncertów w ciągu roku doliczymy podróże, próby przed koncertami, przygotowanie nowego repertuaru, a także codzienne ćwiczenia, to zapewniam, że naprawdę jest co robić.

— Ile godzin dziennie ćwiczysz grę na fortepianie?

— Średnio około 6 godzin.

— Również w soboty i niedziele?

— Oczywiście, to codzienna praca. Bez niej nie można utrzymać wysokiego poziomu.

— Nie brakuje Ci czasu na prywatne życie?

— Z reguły nie opowiadam o życiu prywatnym. Na tym polega właśnie życie prywatne, że jest prywatne, zachowane tylko dla siebie. Ale zrobię wyjątek. Pytaj, o co chcesz.

— Czy oprócz ćwiczeń i koncertów masz wolny czas? Normalne życie, w którym idziesz do kina, wyjeżdżasz na urlop czy np. słuchasz płyt z innymi wykonaniami?

— Muszę ten czas znaleźć, żeby odpocząć, zrelaksować się. To jest konieczne np. po powrocie z zagranicznego, kilkutygodniowego tournée, które jest związane z ogromnym wysiłkiem, pokonywaniem tysięcy kilometrów i zmianą stref czasowych. Po przyjeździe do Polski biegam, jeżdżę na rowerze. Relaksuje mnie też jazda samochodem. Lubię szybkie samochody. Planuję też sobie urlop, żeby oderwać się od pracy choćby na kilka dni. Wyjeżdżam nad polskie morze lub w góry. A poza Polską uwielbiam zwiedzać włoskie miasteczka. Każde z nich ma wspaniałą historię i niezwykłe zabytki. Do tego dochodzą ten specyficzny nastrój, atmosfera, pogoda i rewelacyjne jedzenie. Ostatnio byłem też w kinie. Ale w kinach często dźwięk jest przesterowany i dlatego wolę oglądać filmy w domu. Mam sporo świetnych płyt z muzyką poważną. Moi ulubieni wykonawcy to: Artur Rubinstein, Arturo Benedetti Michelangeli, a z żyjących — Martha Argerich i oczywiście Krystian Zimerman.

— Znakomity pianista, zwycięzca IX Konkursu Chopinowskiego, z którym jesteś zaprzyjaźniony...

— Jest dla mnie bardzo ważną osobą. Bardzo cenię jego zdanie, opinie. Nieraz dzwonimy do siebie, kontaktujemy się też za pomocą sms-ów. Chodzimy też na swoje koncerty. To właśnie on udzielił mi wielu mądrych rad dotyczących rozwoju kariery artystycznej po Konkursie Chopinowskim.

— W 2006 r. podpisałeś kontrakt z jedną z najlepszych w świecie wytwórni płytowych Deutsche Grammophon. Jesteś drugim polskim artystą, właśnie po Krystianie Zimermanie, związanym z tą prestiżową wytwórnią. W tym roku ukazał się twój siódmy album. Czy w najbliższym czasie ukażą się kolejne płyty?

— Hm... jeszcze o tym nikomu nie mówiłem, ale szykuję kolejną niespodziankę dla melomanów. Przymierzam się do nagrania 5 koncertów fortepianowych Ludwiga van Beethovena z orkiestrą. To będą 3 płyty, a ich premiera odbędzie się nie wcześniej niż w 2020 r.

— W tym roku ukazała się Twoja najnowsza płyta z twórczością Jana Sebastiana Bacha — z utworami kompozytora, którym byłeś zafascynowany od dzieciństwa.

— O nagraniu tej płyty myślałem od kilku lat. Można powiedzieć, że u mnie od Bacha wszystko się zaczęło. Jeszcze zanim rozpocząłem naukę gry na fortepianie, fascynowała mnie muzyka organowa i jego utwory. A później utwory Bacha stały się podstawą dalszej nauki. Do dzisiaj mam w repertuarze dzieła tego wspaniałego kompozytora.

... który był osobą bardzo wierzącą.

— Kiedy pisał kantatę, to pisał „na chwałę Bożą”. Komponował często, bo to wiązało się z jego obowiązkami kapelmistrza. Ale nie przywiązywał wagi do tego, że to są jego utwory. Ważne było, że robi to na chwałę Boga. On każdą nutą, każdą frazą chciał chwalić Pana Boga.

— Można porównać go do Ciebie.

— Do mnie?

— Tak, w sensie religijnym. Gdy udzielasz wywiadów, to nie wstydzisz się mówić o wierze. Ostatnio, w bardzo osobistym wywiadzie w katolickim Radiu Fiat powiedziałeś: „Pan Bóg jest najważniejszą płaszczyzną mojego życia”.

— Nie wstydzę się swojej wiary, nie wstydzę się mówić o Panu Bogu. Dlaczego miałbym się wstydzić? Nie ukrywam też tego, że modlę się przed każdym koncertem. Tak, Pan Bóg był i jest najważniejszą płaszczyzną mojego życia. A muzyka jest dla mnie jak modlitwa. Za pomocą dźwięków można przecież podziękować Panu Bogu, poprosić Go o coś i Go wychwalać. Wiara jest dla mnie bardzo ważna. Tak jak każdy przeżywam napięcia, stresy i mam problemy, z którymi muszę sobie poradzić. Kontakt z Bogiem daje mi poczucie spokoju i świadomość, że w rozwiązywaniu problemów nie jestem sam. Cieszę się, że w Panu Bogu mam oparcie.

— Kiedy miałeś kilka lat, rodzice myśleli, że będziesz księdzem...

— Bardziej myślała tak moja mama. Kiedy byłem dzieckiem, wchodziłem do kościoła i fascynowała mnie atmosfera wielkiego uduchowienia, modlitwy i obcowania z Panem Bogiem. A także muzyka organowa. Do tego stopnia, że chciałem zostać organistą. A później pojawiały się myśli, czy zostać księdzem. 
Nasz dom rodzinny był domem modlitwy. Mieszkaliśmy przez długi czas z babcią Teresą, mamą mojego taty. Chorowała, była osobą niepełnosprawną, poruszała się na wózku. Każdego dnia widziałem, jak jest rozmodlona. Słuchała, audycji Radia Maryja. W każdą niedzielę uczestniczyła w transmitowanej Mszy św. w Programie I Polskiego Radia z kościoła Świętego Krzyża w Warszawie. I ja, mając 5-6 lat, również słuchałem tej Mszy św. i muzyki organowej. „Grałem” na szafie, udając, że gram na organach, i ze słuchu opanowałem wiele utworów we wszystkich tonacjach. Oczywiście, zostały mi też w pamięci fragmenty wygłaszanych kazań, np. bp. Józefa Zawitkowskiego.

— Bardzo dużo zawdzięczasz rodzicom?

— Bez nich nie byłoby mojej kariery — tych wszystkich nagród, wyróżnień, zwycięstwa w Konkursie Chopinowskim. Mimo że nie są muzykami, to od razu wyczuli moje potrzeby artystyczne. I od razu zapewnili mi idealne warunki do rozwoju. Nigdy nie miałem problemu, żeby sporo czasu poświęcić na ćwiczenia na fortepianie. Mieszkałem w Nakle i na lekcje gry zawoził mnie do Bydgoszczy mój tata. Zawsze był do dyspozycji. Na szczęście miał nienormowany czas w pracy i mógł tak zorganizować swój dzień, żeby mi pomóc. Już w szkole podstawowej, a potem w liceum miałem indywidualny tok nauczania, na co wyrazili zgodę moi rodzice i co pozwoliło mi w spokoju skupić się na doskonaleniu umiejętności muzycznych. Potem pojawiły się pierwsze wyjazdy na koncerty, konkursy, na które jeździliśmy razem z tatą. Na niego zawsze mogłem liczyć. Gdybym nie miał tak spokojnego domu, takich wspaniałych rodziców i wybitnych nauczycieli — pedagogów, to oczywiście nie odniósłbym znaczących sukcesów. Za to jestem im bardzo wdzięczny.

— Masz również siostrę Paulinę.

— Im jestem starszy, tym kontakt z moją siostrą jeszcze bardziej się pogłębia. Paulina jest 7 lat młodsza ode mnie, ale teraz nie odczuwam różnicy wieku. Mamy dużo wspólnych tematów. Zawsze gdy wyjeżdżam, dzwonimy do siebie, rozmawiamy. Muszę przyznać, że bardzo dobrze się dogadujemy.

— Już się nie bijecie?

— Bijecie?

— Kiedyś miałeś wybity kciuk...

— A tak, ale to było kilka lat temu! Taka drobna, zabawna sprzeczka! Przypadkowo przy siostrze za bardzo gestykulowałem. Rzeczywiście potem kciuk był spuchnięty przez 2 czy 3 tygodnie, ale wszystko dobrze się zakończyło.

— Nieraz podkreślasz, że bardzo ważnym miejscem w Twoim życiu jest Jasna Góra.

— Pierwszy raz byłem na Jasnej Górze, gdy miałem 9-10 lat. I od tego czasu systematycznie odwiedzam to wyjątkowe miejsce. Zawsze przed ważnymi wydarzeniami w życiu. Byłem na Jasnej Górze przed maturą, przed pierwszymi poważnymi konkursami i koncertami, i oczywiście przed rozpoczęciem Konkursu Chopinowskiego w 2005 r. Każdy pobyt to olbrzymie wzmocnienie duchowe.

— Charakterystyczne dla Ciebie jest również to, że nie tylko prosisz o coś Boga, ale również dziękujesz.

— Tak trzeba przecież zawsze czynić. Dlatego gdy byłem na Jasnej Górze przed Konkursem Chopinowskim, to przyjechałem również po jego zakończeniu. Dziękowałem za to, co się wydarzyło.

— Podczas XV Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego w 2005 r. zdobyłeś wszystko, co było do zdobycia. Zostałeś zwycięzcą całego konkursu, a także otrzymałeś wiele innych nagród, m.in. za najlepsze wykonanie mazurków, poloneza, koncertu, a od Krystiana Zimermana — za najlepsze wykonanie sonaty. Sądziłeś, że ten konkurs tak się właśnie zakończy?

— Nie, nie myślałem, że tak się stanie. Nie brałem pod uwagę sytuacji, że nie zostanie przyznana druga nagroda, która jeszcze bardziej uwypukli to zwycięstwo, i że dostanę tyle nagród pozaregulaminowych. Trudno było to przewidzieć, ponieważ nie słuchałem innych pianistów i nie wiedziałem, jaki jest poziom konkursu. Nie słuchałem radia, nie oglądałem telewizji. Starałem się skoncentrować tylko na swoich wykonaniach. Odseparowałem się od świata. Po każdym występie wyjeżdżałem do domu, czyli tam, gdzie zawsze znajduję spokój i czuję się najlepiej. I to też przyczyniło się do sukcesu — sukcesu, po którym zmieniło się moje życie. Od tego momentu mogę grać w najlepszych salach koncertowych świata ze wspaniałymi dyrygentami i orkiestrami.

— Jakie są Twoje najbliższe plany? Czy w najbliższym czasie będziesz grał w Polsce?

— Jesienią wystąpię w Poznaniu, i w tym mieście odbędzie się również koncert w przyszłym roku. W 2018 r. mam zaplanowane koncerty w związku z wielką, wspaniałą 100. rocznicą odzyskania przez Polskę niepodległości. Dwa koncerty odbędą się w Warszawie, a jeden w Bydgoszczy. 
Poza tym jestem skoncentrowany na pracy doktorskiej. Pracę w zasadzie już napisałem, może wprowadzę jeszcze jakieś drobne korekty. Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku się obronię.

— Ostatnio w związku z doktoratem prowadziłeś w Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie wykład pt. „Filozoficzne aspekty interpretacji dzieła muzycznego”. Jaki jest temat Twojej pracy?

— Doktorat dotyczy „Interpretacji dzieła muzycznego w kontekście jego tożsamości”. Chodzi mi o to, żeby wykazać, że utwór muzyczny to nie jest płaszczyzna, którą wykonawca może traktować dowolnie i zamieniać się w kompozytora, zmieniając parametry dzieła muzycznego. Pokazuję, co jest niezmienne w tożsamości utworu, jakie są granice interpretacji i gdzie one przebiegają. Doktorat jest bardzo ważnym etapem w moim życiu, bo nie tylko mnie samego rozwija naukowo. Pomaga w muzyce, bo czyni mnie bardziej świadomym tego, co robię.

— Kiedyś w Nakle dziękowałeś Bogu za koncerty grane po Konkursie Chopinowskim i za kilometry, które udało Ci się szczęśliwie pokonać... Czy teraz też prowadzisz taką statystykę?

— To było w 2015 r., w moim rodzinnym mieście. W kościele, w którym zawierzyłem swoje życie Panu Bogu, dziękowałem za wszystkie lata mojej kariery, za ludzi, których spotkałem w życiu, i za ochronę przed tymi, których niekoniecznie warto było poznać. Dzisiaj, po 12 latach od Konkursu Chopinowskiego, dziękuję Panu Bogu za 600 szczęśliwie zagranych koncertów w różnych krajach świata i za przebytych 1,5 mln kilometrów.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama