Rozmowa na temat listu byłego księdza
STEFAN WILKANOWICZ: Pierwsze myśli, jakie nasunęły mi się przy lekturze listu byłego księdza, mają związek z wychowaniem seminaryjnym. Źródeł problemów, jakie rodzi wychowanie seminaryjne, można wskazać kilka. Po pierwsze - sprawa formacji. Można bez przesady powiedzieć, że ta formacja, którą mamy najczęściej w seminariach, jest na ogół dość schematyczna i nie stwarza odpowiednich warunków do dojrzewania intelektualnego i duchowego, a przede wszystkim - życiowo-społecznego. Przeważnie mamy do czynienia ze schematem "wykład - egzamin", mało jest seminariów, mało ćwiczeń, dyskusji, mało własnej lektury i własnej pracy. W wychowaniu duchowym dominuje, mam wrażenie, model troszkę "koszarowy"; ojciec duchowny ma zbyt wielu podopiecznych, by móc skutecznie współpracować z każdym. Aby podołać czekającym ich zadaniom, klerycy muszą z jednej strony nauczyć się samotności, ale "samotności z Bogiem", a z drugiej - muszą nauczyć się widzenia spraw religii i życia duchowego nie tylko w podręcznikach teologii, lecz także - w kulturze współczesnej. I wreszcie - muszą nauczyć się rozmawiać ze świeckimi, nauczyć się realnego dialogu. Byłoby wskazane, żeby w trakcie formacji seminaryjnej mogli uczestniczyć w rozmaitych zespołach parafialnych, gdzie okazji do rozmowy nie brakuje.
Był taki okres, kiedy klerycy śląscy w czasie studiów szli na rok do pracy. Spotkałem się kiedyś z grupą, która właśnie skończyła taki staż. To było dla nich trudne doświadczenie: nagle zaczęli do nich przychodzić ludzie dwukrotnie od nich starsi, z zaufaniem, jak do duchownych, i domagać się odpowiedzi na pytania dotyczące konkretnych życiowych sytuacji. Ci chłopcy się częstokroć gubili, bo wiedza, jaką czerpali z książek, nie przystawała do tych problemów. Jeden z nich powiedział w trakcie naszego spotkania: "Teraz dopiero wiem, jak się mam uczyć."
Wiedza, jaką klerycy otrzymują w seminarium, jest na ogół wiedzą "wchłanianą" i oddawaną w czasie egzaminu, ale nie jest wiedzą operacyjną. Powstaje, po pierwsze, problem języka, a po drugie - problem braku przyzwyczajenia do rozmowy. Te trudności w późniejszym przystosowaniu się do środowiska, w porozumiewaniu się z nim, mogą być jedną z przyczyn załamań czy nawet odejść.
Kiedyś "Tygodnik Powszechny" zrobił ankietę wśród księży, pytając między innymi o to, co stanowi największy problem w ich pracy. Wielu odpowiadało, że brak czasu. Część księży była - wedle tych ankiet - skrajnie przeciążona (część, co charakterystyczne, zupełnie nie). A problem drugi dotyczył stosunków "proboszcz - wikary". Nawet jeśli te stosunki nie były złe w tym sensie, że proboszcz nie zachowywał się jak "pracodawca" i nie traktował wikarych jak "najemników", to powracał motyw braku wspólnoty, braku oparcia. Innymi słowy - pojawiał się problem samotności księdza nawet wtedy, kiedy nie był on fizycznie sam.
Kolejna sprawa to kwestia stosunku do kultury. Często od razu widać, czy dany ksiądz czuje się obywatelem współczesnego świata, współczesnej kultury (którą może w tych czy innych elementach kontestować lub nawet gwałtownie zwalczać, ale to jest świat, w którym on się czuje jakoś "u siebie"), czy też tkwi w jakimś "kościelnym getcie", świat współczesny jest mu obcy, albo nawet niebezpieczny - i taki ksiądz przyjmuje odruchowo postawę zwalczającą, nawet jeżeli nie bardzo wie, z czym ma do czynienia. To jest często właśnie efekt słabej formacji seminaryjnej. Takiemu księdzu także zagraża samotność, izolacja - szczególnie ze strony świeckich. A z drugiej strony - jest on bezbronny wobec bodźców, jakie docierają z tego świata, bo nie umie się w nim poruszać.
Wreszcie, sprawa modelu Kościoła. Nie można generalizować, ale, niestety, wciąż nierzadko jest tak, że Kościół wygląda jak urząd, jak armia, o wiele za mało jak rodzina.
KAROL TARNOWSKI: To, co mnie uderzyło w liście, o którym mamy tu rozmawiać, to zarysowana tam alternatywa: Bóg czy człowiek. W pewnym momencie pojawia się tam poruszający obraz księdza, który nie może nawiązać kontaktu z innymi ludźmi, który doświadcza samotności, niezrozumienia - i pozostaje mu "tylko Jezus". I pada dramatyczne pytanie: kim jest wtedy ten Jezus? To pytanie każe się zastanowić przede wszystkim nad tym kluczowym elementem formacji seminaryjnej - a wydaje mi się, że trochę zaniedbanym, "odpuszczonym" - który dotyczy wymiaru modlitwy i osobistego, dialogicznego stosunku z Bogiem. Jeżeli w przygotowaniu do kapłaństwa nie weźmie się na serio tego elementu, ośmieliłbym się powiedzieć, pozainstytucjonalnego - tego "sam na sam" z Bogiem, które powinno prowadzić do przyjaźni czy miłości - to taki ksiądz w różnych burzach życiowych się nie ostoi.
Pojawia się też w tym liście pytanie o to, czy ksiądz, który znalazł się w danej sytuacji, nie powinien wziąć na siebie odpowiedzialności za dziecko i jego matkę. Otóż według mnie jest tu - daleka, co prawda - analogia do sytuacji, kiedy jest małżeństwo bezdzietne, ale bardzo się kochające, i nagle mąż ma dziecko z inną kobietą. Powstaje problem: czy wolno mu opuścić żonę, dlatego że czuje się odpowiedzialny za dziecko? Ośmielam się twierdzić, że w stosunku do Boga powinno być coś analogicznego do relacji małżeńskiej.
Pojawia się tu też kwestia autorytarnych stosunków w Kościele. Stefan Wilkanowicz mówił tu już, że zasadnicze są relacje proboszcza i wikarych. Tak, ale proboszcz sobie "odbija" sposób, w jaki postępuje z nim biskup. Instytucja Kościoła, przynajmniej w Polsce, w ogóle nie wyobraża sobie innej możliwości nawiązywania relacji w strukturze hierarchicznej niż na drodze autorytarnej. Innej - czyli odwołującej się do wolności.
Dalej - sprawa celibatu, który w Kościele łacińskim jest jednoznacznie związany z kapłaństwem. Wydaje mi się, że na to, by wydobyć całą wagę celibatu, trzeba by go właśnie bardziej związać z wolnością. Może być on bardzo szczególnym powołaniem, które bezpośredniego związku z kapłaństwem mieć nie musi.
I wreszcie sprawa ostatnia: co zrobić, kiedy to się już stanie, to jest - kiedy ksiądz już wystąpi? Co zrobić z takim eks-księdzem, który jest człowiekiem nie tylko wykształconym, ale i głęboko religijnym? Co zrobić, by ten człowiek mógł być przez Kościół nadal wykorzystany?
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Rzeczywiście jest tak, jak Panowie tu mówili: seminarium nie jest w zasadzie wspólnotą i wobec tego nie wychowuje do wspólnoty. Ono ciągle przygotowuje do pełnienia określonych funkcji. Ci księża, którzy będą pracowali na parafii, to będą ludzie jednego - nie chcę powiedzieć "zakonu" czy "klanu", ale czegoś w tym stylu. Będą patrzeć na siebie z "funkcjonalnego", "zawodowego" punktu widzenia, tak jak klerycy w seminarium, którzy ograniczają się do wspólnego wypełniania (albo niewypełniania) obowiązków kleryckich. Zasadniczo jednak nie są to autentyczne ludzkie przyjaźnie. I dlatego potem, kiedy następuje katastrofa - a następuje ona często właśnie wskutek braku owej wspólnoty - trudno oczekiwać, że ktoś poda rękę. Owszem, będzie to nawet źle widziane, jeśli kolega będzie utrzymywał bardziej osobisty kontakt z eks-księdzem.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Przez kilkanaście lat byłem księdzem diecezjalnym, od dziesięciu lat jestem w zakonie, dysponuję więc pewnym materiałem porównawczym. Czego mi było brak i co bym postulował? Jeśli chodzi o formację intelektualną w seminariach, to jest ona nienajgorsza, myślę, że na poziomie na przykład lekarzy czy inżynierów. Oczywiście popełnia się tutaj te same błędy, które popełniane są na wszystkich naszych wyższych uczelniach. Krótko mówiąc: za mało samodzielności. Kleryk nie siedzi w bibliotece, kleryk nie pisze esejów z przeczytanych książek i nie broni swojego wypracowania. Brakiem jest też to, że w niełaskę popadły u nas teologia pastoralna, homiletyka i liturgika. Formacja intelektualna w seminariach daje sporo wiedzy filozoficzno-teologicznej i formalne przygotowanie do odprawiania, do posług, do rytuału.
Co do formacji duchowej, to formatorzy zarówno zakonni, jak diecezjalni borykają się z następującą trudnością: przychodzący do seminarium ludzie po maturze są na przyzwoitym poziomie, jeśli chodzi o rozwój intelektualny, natomiast duchowo i emocjonalnie - to są ludzie bardzo niedojrzali. I przy dwóch latach nowicjatu oraz pracy bardzo nawet indywidualnej trudno doprowadzić ich do pełniejszej dojrzałości. Czy nie byłoby dobrze, żeby przychodzących do seminarium nie od razu kierować na studia, ale zrobić coś w rodzaju quasi-nowicjatu, gdzie do wykonania byłaby duża praca od strony duchowej? Na czym miałaby ona polegać? Najpierw na tym, żeby tych, którzy przychodzą, wydobyć z ich tradycji. Przychodzą z oaz, neokatechumenatu, od charyzmatyków i są nastawieni na te swoje dotychczasowe wspólnoty. Nie potrafią się odnaleźć w Kościele powszechnym, a przecież ksiądz musi być dla wszystkich.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Musi być we wspólnocie Kościoła. Wychowanie księży powinno iść właśnie w tym kierunku, żeby odnaleźli cały Kościół jako wspólnotę, co wcale nie jest takie proste, bo nie wystarczy tylko modlić się za chrześcijan w Indiach czy o zbawienie wszystkich ludzi, by tej wspólnoty doświadczać. Ksiądz nie może skupić się na swojej wspólnocie, a całą resztę widzieć jako "świat urzędowania" czy coś w tym stylu. I dlatego przyszły ksiądz, moim zdaniem, nie może być członkiem jednej małej wspólnoty.
STEFAN WILKANOWICZ: To znaczy - może być, ale nie tylko.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Wolałbym powiedzieć nawet, że - nie powinien być.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Kolejna sprawa to modlitwa. Ci ludzie przychodzą po takiej katechezie, jaka jest; na nasze nieszczęście w szkołach nie ma teraz żadnej formacji duchowej, co najwyżej - dostarczanie pewnego quantum wiedzy. Trzeba tym ludziom pomóc się modlić. Musi się nawiązać głęboka osobista więź z Bogiem, o której mówił pan Tarnowski. Więc taki rok wstępny byłby pożądany, tyle że zjawia się zaraz problem ojców duchownych. Nic nie zrobi ojciec duchowny, jeśli ma czterdziestu czy stu podopiecznych.
KS. ZDZISŁAW CHLEWIŃSKI: Chciałbym powiedzieć o konkretnym seminarium (diecezja zielonogórsko-gorzowska), w którym wprowadzono następujący eksperyment: przełożeni i alumni stanowią wspólnotę, w której relacje nie są autorytarne. Włączenie kleryków w życie całej wspólnoty, wprowadzenie relacji bezpośrednich, kształtuje więź międzyludzką, przyczynia się do formacji osobowości bardziej dojrzałej. Zlikwidowano instytucję prefektów (czyli tych, którzy kontrolowali kleryków), natomiast jest więcej ojców duchownych, którzy pracują z poszczególnymi latami, tworzą w ramach wspólnoty seminaryjnej mniejsze grupy, z którymi utrzymują kontakty (konferencje, dni skupienia, rozmowy), tylko w niektóre dni liturgia jest wspólna dla całego seminarium, wówczas biorą w niej udział wszyscy przełożeni.
Na przykład, zdarzają się przypadki, że klerycy zapraszają do swego pokoju rektora czy któregoś z wykładowców na kawę i rozmowę na interesujący ich temat; wspólne są też posiłki. Są wreszcie spotkania w małych grupach, podczas których klerycy dzielą się swoimi trudnościami, doświadczeniami, uwrażliwiają się na problemy innych - to coś w rodzaju "dynamiki grupowej".
Klerycy po pierwszym roku odbywają miesięczną praktykę w szpitalu, pracując bezinteresownie jako salowi, otrzymując jedynie wyżywienie. Podczas kolejnych wakacji mają analogiczne praktyki z niepełnosprawnymi, a także zapoznają się z różnymi formami duszpasterstwa małych grup, uczestnicząc w spotkaniach neokatechumenatu, oaz, odnowy w Duchu Świętym, rodzinie rodzin itp. Wyjeżdżają też za granicę, głównie do Francji, aby zapoznać się z pracą różnych grup (dużą wagę w seminarium przywiązuje się do nauki języków obcych). Zapraszani są też interesujący księża zagraniczni, prowadzący rekolekcje dla całej wspólnoty. Na czwartym roku każdy kleryk spędza semestr na parafii, aby jeszcze przed diakonatem doświadczyć "codzienności" życia księdza. W tym czasie nie tylko pomaga księżom parafialnym w zakresie swoich możliwości, ale też samodzielnie na podstawie podręczników i lektur przygotowuje się do egzaminów przewidzianych w tym semestrze.
Kiedy przeczytałem w omawianym liście zdanie, że "księdzu zostaje tylko Jezus", to pomyślałem sobie: to by nie było tak źle, gdyby on miał z Jezusem autentyczny kontakt. Możliwe, że w seminarium nie wszyscy odkrywają, co jest istotne w życiu, może zbyt nie dostaje refleksji, świadomej odpowiedzialności za siebie, za wybór którego dokonują. Formacja religijno-moralna kształtuje się nie tylko poprzez wykonywanie praktyk. Praktyki religijne łatwo mogą się stać mechaniczne. Myślę, że liturgia - Msza św., brewiarz, medytacja - wymaga ciągłego intelektualnego odkrywania, pogłębiania. Dzięki temu może być bardziej autentyczna.
Nie sądzę, by potrzebny był specjalny rok w seminarium na osiągnięcie dojrzałości duchowej i emocjonalnej alumnów. Dojrzałości w sferze emocjonalnej uczymy się poprzez kontakt z innymi - całe życie. W seminarium trzeba formować "kulturę społeczną" - zdolności rozumienia swoich i cudzych reakcji, empatycznego rozumienia trudności innych, ich nieporadności w rozwiązywaniu różnych problemów itp. Rzeczywiście niekiedy przychodzą do seminarium osoby niedojrzałe emocjonalnie, egocentryczne, bez pozytywnych wzorców relacji w rodzinie, ludzie łatwo wchodzący w konflikty z innymi, nie umiejący z nikim zaprzyjaźnić się itp. Kandydaci tego rodzaju mogą być sprawni intelektualnie, natomiast nie są zdolni, wskutek m.in. braków w wychowaniu rodzinnym allocentrycznego myślenia i ustosunkowania się do innych. Potrzebne są działania wychowawczo-korekcyjne, chociaż nie są one proste. Istnieje też niebezpieczeństwo interesownej motywacji wyboru kapłaństwa. Często kandydaci nawet w pełni sobie tego nie uświadamiają, że wstępując do seminarium przynoszą z sobą określone modele księdza (np. księdza "dobrze urządzonego").
O. LEON KNABIT OSB: Byłoby to rzeczywiście tragiczne i smutne, gdyby ten system wychowawczy, jaki jest w seminariach, powodował, że 2/3 księży odchodziłoby z kapłaństwa wcześniej czy później. Tymczasem proszę zwrócić uwagę na to, że mimo niedoskonałości systemu większość zostaje, a w tej większości wciąż jest bardzo dużo dobrych księży. Moje rozmowy z klerykami, którzy przyjeżdżają do Tyńca, z ludźmi w trakcie podróży czy przy okazji rekolekcji oraz korespondencja, jaką prowadzę, nie dają mi wcale ciemnego obrazu kapłaństwa, choć dają świadomość licznych braków czy błędów. Nawet w tych nie reformowanych seminariach księża zaczerpnąć mogą wiele dobrego, co pozwala im przetrwać trudne chwile. Byłem niedawno na prymicjach, gdzie mogłem obserwować, z iloma ludźmi ci młodzi neoprezbiterzy mieli kontakty. A w trakcie przyjęcia nie czuło się ani cienia antyklerykalizmu; księża byli porozsadzani między ludźmi i widać było, że to jest jedna wielka wspólnota. Jak rozszerzyć to dobro na tych księży, którym się nie udaje, i tych kleryków, którzy w tej sytuacji nie mogą się odnaleźć?
Ja sam ukończyłem seminarium, które dziś nazwalibyśmy "przedpotopowym" i które było właściwie "szkółką", w dodatku nie afiliowaną przy żadnej wyższej uczelni. A jednak w tym seminarium - może dlatego, że nie było ono duże - czuło się prawdziwą wspólnotę i czuło się życzliwość i troskę biskupa. I dziś widzę, ilekroć wracam do swojej diecezji, że tamte więzi przetrwały. Widzę te silne więzi między kapłanami także w innych diecezjach, gdzie jeżdżę na rekolekcje. Niektóre roczniki mają regularne spotkania koleżeńskie, często nieformalne, biorące się po prostu z głębokiej potrzeby utrzymania kontaktu. Księża odwiedzają się z okazji imienin; potrafią nieraz przejechać setki kilometrów, by choć przez chwilę być u kogoś, z kim czują się związani. Znane mi są przypadki, że księża wspierali się finansowo, nie pożyczając, ale dając pieniądze potrzebne na przykład na dokończenie budowy kościoła.
Trzeba więc uczciwie powiedzieć, że te nie reformowane seminaria nie produkują samych nieudaczników. Pytanie tylko: co robić, by tych "udaczników" było jeszcze więcej?
Podobnie jest z pracą na parafii. Niektórzy dzięki wrodzonej inteligencji ducha czy inteligencji serca szybko znajdują swoje miejsce, potrafiąc dostrzec Chrystusa nawet w tych ludziach, którzy są źródłem trudności, a niektórzy po pewnym czasie "przewąchiwania" sytuacji tracą rezon, zaczynają mieć pretensje do wszystkich za własne niepowodzenia i w końcu się łamią. Z tym że łamie się naprawdę niewielki procent. Większy procent małżeństw się rozwodzi, niż księży - występuje; co oznacza, że instytucja małżeństwa przechodzi poważniejszy kryzys niż instytucja kapłaństwa.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Zwrócił Ojciec uwagę na to, że formacja kapłańska trwa również po seminarium. Ona właściwie nigdy się nie kończy, w każdym razie nie powinna. I tu jest kolejny problem: czy księża mają świadomość tego, że rozwijać się muszą nieustannie? Że z chwilą święceń nie jest się już "skończonym księdzem"? Bywa niekiedy tak, że w chwili ukończeniu seminarium kończy się, niestety, formacyjny wysiłek kapłana.
Jest rzeczą oczywistą, że w tych seminariach, jakie mamy, nie wszystko złe i że wychodzą z nich liczni dobrzy księża. Jednak list, który stanowi okazję naszego spotkania, prowokuje nas, by koncentrować się na tym, co złe. Czasem ksiądz, który jest pozornie w porządku, może w rzeczywistości albo takim nie być, albo się takim nie czuć. Dlatego jest rzeczą celową wskazywać na braki.
Wydaje mi się, że w seminariach, a także w późniejszym rozwoju księdza, za mało się akcentuje jego chrześcijaństwo, a za bardzo - jego święcenia...
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Nawet nie święcenia, tylko urząd, pojmowany jako możliwość sprawowania władzy.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Właśnie. Kandydatowi, który przychodzi do seminarium, nie należy mówić: ty masz być świętym, bo ksiądz ma być świętym, lecz: ty masz być świętym, bo chrześcijanin ma być świętym. I to nauczy go patrzeć inaczej także na świeckich; nie tylko on ma "powołanie do świętości". Szczęśliwie na Soborze Watykańskim II podkreślono zarówno to, że powołany jest każdy człowiek, jak i to, że każdy w myśli Bożej jest wezwany do świętości. Podobnie z modlitwą: ksiądz musi być człowiekiem modlitwy nie dlatego, że przewodniczy zgromadzeniu, ale dlatego że każdy chrześcijanin powinien być człowiekiem modlitwy. Oczywiście, powołanie kapłańskie wymaga specyficznych darów. Trzeba na przykład myśleć o tym, czy dany kandydat posiada dane, by być pasterzem wspólnoty, by gromadzić wokół siebie innych i wpływać na jedność pomiędzy nimi. Ale trzeba go wyświęcić na księdza przede wszystkim, jeśli - że tak powiem - rokuje nadzieje jako chrześcijanin.
Przytoczone w omawianym liście zdanie z rekolekcji - o tym, że dzieci wracają do rodziców, mąż do żony, a kapłan do Jezusa - jest po prostu żenujące. Co to znaczy?! Pan Jezus jest dla każdego i trzeba Go spotkać tak w żonie i w rodzinie, jak i w czterech ścianach! Tu właśnie widać ten błąd, o którym mówię: że się kapłaństwo stawia wyżej niż chrześcijaństwo.
ŁUKASZ TISCHNER: Jeżeli dobrze rozumiem, w tym fragmencie chodzi o to, że skazany na samotność ksiądz nie bardzo ma w kim spotkać Jezusa. Zostaje mu tylko mistyczna więź, nie ma osób, od których biłby blask Obecności.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Zgoda, lecz w przywołanym zdaniu rekolekcjonisty pojawia się to niebezpieczne "albo - albo".
JAROSŁAW GOWIN: Rozmawiamy teraz o przyczynach odejść i na razie mowa była o tym, że trzeba skorygować system kształcenia seminaryjnego. Jeżeli to by się stało, znikłaby część czy nawet duża grupa przyczyn. Mowa też była o niedojrzałości. Myślę jednak, że list byłego księdza wskazuje na to, że istnieją sytuacje, gdy dramat odejścia dotyka księdza dobrze uformowanego i dojrzałego w swym powołaniu; co więcej, że w samą kondycję kapłaństwa wpisane są pewne - być może nieusuwalne - napięcia.
KAROL TARNOWSKI: Myślę, że trzeba wziąć pod uwagę i to, że ksiądz - także ksiądz polski - tak jak każdy chrześcijanin żyje dziś w czasach "zaćmienia Boga", o którym pisze Buber. To jest coś więcej niż tylko laicyzacja kultury zachodniej. Obecność Boga jest dziś "słabsza" niż dawniej. Jak być księdzem w czasach owego "zaćmienia"?
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Szukając głębszych przyczyn kryzysu kapłaństwa, należałoby może pójść w kierunku sakramentów oraz Kościoła jako takiego. Autor listu jakby gdzieś przeoczył ten moment, że sakramenty są równe. Że nie ma niczego więcej w sakramencie małżeństwa i niczego więcej w sakramencie kapłaństwa. Jest inaczej, ale nie więcej. To nie są drogi sobie przeciwne ani podporządkowane, lecz równoległe. Co więcej, kapłaństwo i małżeństwo mogą być sobie potrzebne na zasadzie wzajemnej posługi. Chrystus jest tu i tu, i nigdzie nie jest tak, że jest "tylko Chrystus" - zawsze jest też Kościół. Problem tego księdza jest związany z faktem, że kapłaństwo w Kościele łacińskim połączono z celibatem. A celibat to nie sakrament. W Kościele grecko-katolickim kapłaństwo nie jest związane z celibatem i nic złego się nie dzieje. Więcej, jeśli się popatrzy na tych księży na Wschodzie, którzy przez lata prześladowań dźwigali dodatkowo odpowiedzialność za żonę i dzieci, to trzeba powiedzieć, że celibatariuszowi byłoby stokroć łatwiej.
Ale jeśli ksiądz naraz zaczyna się łamać i czuje się w Kościele samotny, to to jest wina Kościoła. Wina w tym znaczeniu, że Kościół nie umiał się tym człowiekiem zająć. Nie umiał się zająć biskup, dziekan i proboszcz, i nie umieli się nim zająć ludzie świeccy. Kiedy księdzu "powinie się noga" i odchodzi, jest z tego tak zwane "zgorszenie" i jest z tego nieraz nawet cicha satysfakcja czy usprawiedliwianie własnych grzechów ("skoro jemu nie wychodzi, mnie tym bardziej może nie wychodzić"). Mało kogo boli to tak naprawdę. Dopóki nasz Kościół nie zacznie być sakramentalną wspólnotą, gdzie będziemy widzieć Chrystusa we wszystkich sposobach ludzkiego życia, to ani celibat, ani małżeństwo nie będą czymś oczywistym, zrozumiałym i wartym zachodu, ani nie będzie żadnego zrozumienia dla tego, bez czego nie da się żyć w chrześcijaństwie, czyli ofiary.
Sytuacja opisana w liście stanowi okazję do ofiary. Nie do cierpiętnictwa i zaciskania zębów, ale do wyjścia z egotyzmu, ze skupienia na swoich sprawach, albo lepiej - do jeszcze szerszego otwarcia się na wielkoduszność, na hojność, na wspaniałomyślność. To jest zresztą okazja dla całego Kościoła i wszystkich księży.
Na naszych oczach kończy się to, do czego księża byli wychowywani i przyzwyczajeni. Zmienia się pozycja społeczna księdza. Znika autorytet z nadania, "z urzędu". Na autorytet trzeba sobie dziś zapracować. (I są badania socjologiczne, które pokazują, że my, duchowni, mamy dziś w Polsce wielką szansę być autorytetem. Przegraliśmy całkowicie jako autorytet w sprawach społeczno-politycznych, natomiast utrzymują się dość dobre notowania, jeśli chodzi o nasz autorytet duchowy, religijny, a nawet moralny.) A jeśli tak, to odejścia będą się nasilać, ponieważ szło się do zupełnie innego Kościoła i widziało się siebie kimś zupełnie innym, niż tego oczekują dzisiaj od nas wierni.
Zmienia się też sytuacja materialna księży. Ksiądz polski w czasach komunizmu miał się naprawdę dobrze i bardzo dobrze. Był chroniony przez ludzi, mógł robić, co chciał, najwyżej mówiło się, że to ubecy roznoszą na niego plotki. Ten czas ochronny się skończył - jesteśmy na cenzurowanym. I bardzo dobrze. Tyle że z tym idzie w parze obniżenie pozycji materialnej księdza. Wielu księży na wsiach nie ma dzisiaj gospodyni, ponieważ nie stać ich, żeby jej zapłacić. I obawiam się, że dla części z nas ten brak pieniędzy, do którego nie byliśmy przyzwyczajeni, może się stać przyczyną załamań i odejść. Jak je będą tłumaczyć, to inna sprawa, ale na pewno będzie to jeden z ważnych motywów.
Następna rzecz to kwestia naszej pozycji w świecie kultury. Papież mówił o tym wiele, także podczas ostatniej pielgrzymki do Polski. Może się okazać, że my, księża, będziemy widzieć siebie jako coraz bardziej nie przystających do świata kultury współczesnej. I też to będzie powód, dla którego odejścia będą się mnożyć.
Ale obok tych przyczyn jako główną należałoby wymienić samoświadomość księdza oraz samoświadomość Kościoła, kim ma być ksiądz. W jednej z parafii, które znam, ksiądz proboszcz w tym roku kazał się dzieciom całować w rękę... Ranga księdza winna być postawiona na tej samej płaszczyźnie co wszystkie inne sposoby chrześcijańskiego życia, nie powinna być związana jedynie z władzą (trzeba by wrócić do rad parafialnych, rad ekonomicznych, duszpasterskich itd.) - i może wtedy zaczęlibyśmy zupełnie inaczej funkcjonować.
KS. ZDZISŁAW CHLEWIŃSKI: Na początku naszej rozmowy profesor Tarnowski zapytał, czy kogoś takiego jak ów eks-ksiądz nie dałoby się w Kościele wykorzystać. Pod koniec tego listu nie pada wprost, ale pojawia się w domyśle pytanie o to, czy ktoś taki może dalej celebrować Mszę św. No cóż, to byłaby propozycja rewolucyjna: ksiądz, który nie dochował wierności, ma zostać zaakceptowany przez Kościół i nadal realizować swoje pierwotne powołanie. W praktyce oznaczałoby to zniesienie celibatu. I w idealnych (podkreślam - idealnych) warunkach właściwie można sobie coś takiego wyobrazić: że są księża-celibatariusze i księża, którzy mają żony. Może tak będzie w przyszłości w Kościele zachodnim? Nie wiem. Wiem natomiast, że w Kościołach wschodnich nie zawsze to funkcjonuje tak dobrze, jak by się wydawało. W krańcowych sytuacjach (a takich na Wschodzie nie brakowało) często trudno jest pogodzić jedno powołanie z drugim. Ale także w zwykłych sytuacjach życiowych powstać mogą rozmaite konflikty sumienia. Nasza bezżenność sprawia, że jesteśmy dyspozycyjni: niemal w każdej chwili możemy przyjść ludziom z pomocą duszpasterską.
W wypadku zniesienia celibatu powstałby problem doboru odpowiednio dojrzałej osobowościowo towarzyszki życia. Ponieważ ksiądz musi być dla wszystkich otwarty, mogłoby to łatwo zrodzić konflikty rodzinne, podejrzliwość, a nawet zazdrość ze strony żony, zwłaszcza emocjonalnie niedojrzałej. Może się pojawić kwestia rozwodu lub zdrady. A co będzie, jeśli się okaże, że ksiądz nie umie wychować swoich dzieci? Wyjście z jednego rodzaju kłopotów może oznaczać ściągnięcie na siebie innych, jeszcze większych.
Były po Soborze takie koncepcje, żeby udzielać święceń mężczyznom, którzy wychowali już swoje dzieci i są intelektualnie i duchowo przygotowani do pełnienia posługi kapłańskiej - niekoniecznie w duszpasterstwie parafialnym, ale w swoich środowiskach zawodowych, do których zwykli księża nie mają na co dzień dostępu. Mnie się wydaje, że to jest lepszy pomysł poszerzenia koncepcji kapłaństwa niż rezygnacja z celibatu.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Omawiany list właściwie nie daje powodów, żeby rozmawiać o problemie celibatu. Za celibatem stoją określone racje teologiczne i praktyczne i można powiedzieć, że jest on sytuacją w Kościele trwałą. To natomiast, co w tym liście wychodzi na pierwszy plan, to kolizja dwóch wierności. Jego autor jest przekonany, że zdradził pierwszą wierność, ale odkrywa, że ta druga wierność to też jest wierność, której domaga się Pan Bóg. Stając się ojcem, wszedł w ramy obowiązków moralnych, a więc obowiązków wobec Pana Boga. Co teraz temu człowiekowi powiedzieć? Nie mamy żadnej satysfakcjonującej go odpowiedzi. Trzeba mu chyba powiedzieć to, co mówi się człowiekowi po rozpadzie pierwszego, kościelnego małżeństwa, który zawarł ślub cywilny i ma dzieci z inną kobietą: "No cóż, musisz trwać w tym związku, w którym trwasz, i spełniać swoje obowiązki najlepiej jak potrafisz, dźwigając ten krzyż rozdwojenia w sobie i nie przystępując do sakramentów świętych. A twoją winę i twoje obecne zachowanie zna i osądzi jeden Pan Bóg." Niczego więcej powiedzieć nie możemy. A ta sytuacja jest i tak moralnie lepsza niż sytuacja tych, którzy prowadzą w jakiś sposób życie podwójne.
O. LEON KNABIT OSB: Chciałbym odnieść się do tego, co o winie Kościoła mówił ksiądz Oszajca. Znów mógłbym podać przykłady troski biskupów o księży, bo sam wiele jej doświadczyłem ze strony biskupa Świrskiego już na samym początku mojego kapłaństwa. I nie tylko ja - ze względu na tę opiekuńczość nazywaliśmy go nawet "Papą". Zdarzyła się kiedyś sytuacja, że pewien ksiądz miał romans - zresztą zupełnie "niewinny" - z zamężną kobietą. Ponieważ mąż tej pani dowiedział się o tym i groził księdzu, ten, wystraszony, opowiedział o wszystkim mnie i jeszcze jednemu księdzu i prosił o radę. Po modlitwie i namyśle poradziliśmy mu, żeby jechał do "Papy" i wszystko szczerze mu przedstawił. "No tak, ksiądz nie może tam pozostać", powiedział mu biskup Świrski, "więc ja księdza jeszcze w tym tygodniu przenoszę w inne miejsce. Tylko na drugiej parafii proszę już uważać, być roztropniejszym." Nie było "stawiania na dywanik", wymyślania na księdza, tylko - "jest taka sytuacja i musimy ją jakoś rozwiązać". Takich biskupów jak biskup Świrski mógłbym wskazać jeszcze wielu. Biskupów, którym można wszystko otwarcie powiedzieć, którzy mówią swoim księżom: "zadzwoń, jak tylko będziesz miał problem".
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Jeden z biskupów ordynariuszy, już nieżyjący, a bardzo zacny i troszczący się o swoich księży, tłumaczył się kiedyś: "Ja musiałem temu księdzu dać lepszą parafię, bo on ma kobietę i dwoje dzieci na utrzymaniu. Sprawy alimentów to są sprawy prawa Bożego i wobec nich musi ustąpić prawo kościelne."
STEFAN WILKANOWICZ: Tu wzorem mógłby być biskup Matulewicz: gdy przyszedł do niego ksiądz, żeby powiedzieć, że opuszcza kapłaństwo, biskup rozpłakał się, ukląkł przed nim i błagał go, żeby się jeszcze zastanowił.
O. LEON KNABIT OSB: Pojawiła się tu kwestia: gdzie mogę spotkać Chrystusa, żeby nie być samotnym? Sobór uczy, że obok Pisma Świętego i Eucharystii Chrystusa spotkać można w Ludzie Bożym, czyli w każdym konkretnym człowieku. Jeżeli spotykam człowieka, w którym Chrystus jest widoczny, to taki ktoś jest dla mnie oparciem. Natomiast jeżeli spotykam kogoś, w kim nie za bardzo Go widać, to taki człowiek jest - szczególnie dla kapłana - wyzwaniem: jak odczyścić w nim obraz Chrystusa, jak podejść, żeby ten obraz się odsłonił? I teraz - są ludzie, którzy mają skłonność do wyłączności: zajmą się jedną rzeczą, zajmą się jedną osobą. I są ludzie "stworzeni do wielości" - doskonale się czują w grupie, potrafią "być dla wszystkich". W kapłaństwie - inaczej niż w małżeństwie - potrzebne jest serce jak tramwaj. Jeżeli ktoś mi się spodoba, czymś mnie zafascynuje, to ja, ksiądz, który ma mieć serce jak tramwaj, czuję, że mimo tej fascynacji nie mogę się tu bardziej zaangażować, bo czekają też na mnie inni, równie mi drodzy, za których także odpowiadam.
I tu jest sprawa podstawowa: jeżeli człowiek zdaje sobie sprawę ze swej uczuciowości, jakoś ją opanował, to - jak powiada o. Józef Augustyn SJ - bardzo pilnuje tego, żeby nie obciążać swoimi uczuciami człowieka, za którego nie może wziąć odpowiedzialności. Jeżeli kogoś rzeczywiście kocha, to powinien mieć na względzie jego dobro i nie wchodzić w związek, który będzie zbudowany na niewierności. To dotyczy księdza tak samo, jak męża czy żony. Kiedyś do jednego z ojców duchownych przyszła dziewczyna i mówi bez ogródek: "Chciałabym, żebyś był ojcem mojego dziecka." "Słuchaj, ja ciebie za bardzo szanuję, żeby twoje dziecko miało za ojca głupiego mnicha." "Ależ ojcze, przecież ty jesteś mądry!" A on na to: "No właśnie."
Narzekamy tu na struktury kościelne. I słusznie, jeżeli są niewydolne. Ale znam takie sytuacje, gdzie od tej strony wszystko było w porządku, gdzie przełożony i współbracia chodzili za człowiekiem, żeby mu pomóc, a on uparcie odpowiadał: nie. I jest nieraz tak, że wszyscy dookoła widzą, że on już zaszedł za daleko, i ostrzegają, że będzie tragedia, a on wciąż jest przekonany, że to nie jest czarne, tylko "ciemnobiałe". Nie tyle więc "zaćmienie Boga", co "zaćmienie człowieka", który nie widzi, że pogrąża nie tylko siebie, ale i tę osobę, ku której się zwrócił.
ŁUKASZ TISCHNER: Można by tu wskazać jeszcze pewien kontekst historyczny. Św. Augustyn, aby stać się w pełni chrześcijaninem, oddalił kobietę, z którą był związany, a potem dziecko, które narodziło się z tego związku. Tu sytuacja jest odwrotna - kobieta i dziecko pojawiają się w momencie, gdy autor listu jest już księdzem - a jednak w jakimś sensie analogiczna. Czy nie jest tak, że na przestrzeni dziejów Kościoła zmieniał się stosunek do tego rodzaju sytuacji?
O. LEON KNABIT OSB: Ja tu nie widzę analogii: tam był człowiek, który miał kochankę i dorosłe dziecko, o które nie musiał się już troszczyć, bo skończyło 19 lat, nie składał przedtem ślubów i żadnej wierności się nie sprzeniewierzył.
JAROSŁAW GOWIN: Ale była miłość, której się sprzeniewierzył...
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Faktycznie jest coś na rzeczy w tym pytaniu, bo rzeczywiście mamy teraz w Kościele pewne zamieszanie związane z tą kwestią. Oto na przykład biskup Londynu, anglikanin, przechodzi do Kościoła katolickiego z żoną i z dziećmi. Owszem, nie jest już biskupem w tym nowym siostrzanym Kościele, ale wraz z rodziną zostaje jednak doń przyjęty i - warunkowo - otrzymuje święcenia kapłańskie. Może więc ksiądz katolicki, który znalazł się w takiej sytuacji jak opisana w liście, ma prawo pytać: "dlaczego tam wolno, a tutaj nie?"
O. LEON KNABIT OSB: Bo tamten żadnych ślubów nie złamał. Wszedł w taką rzeczywistość, jaką zastał.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Ale dlaczego Kościół inaczej traktuje kogoś, kto przychodzi z zewnątrz, i święci go na księdza (rzymsko-katolickiego!), mimo że on ma żonę i dzieci i wiadomo, że będzie prowadził normalne życie rodzinne?
O. LEON KNABIT OSB: Powtórzę: tamten żeniąc się, niczego nie złamał, od niczego nie "odszedł", tu zaś mamy do czynienia z "odejściem", niewiernością.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Bo jeśli chodzi o stronę czysto prawną, to tu problemu w zasadzie nie ma. Ten eks-ksiądz za jakiś czas zostanie "przeniesiony do stanu świeckiego", zostanie zwolniony z obowiązków kapłańskich i będzie mógł wziąć ślub. Natomiast trzeba powiedzieć, że w tym momencie kwestia celibatu nie jest w Kościele łacińskim jasno i jednoznacznie postawiona.
Ale jest tu jeszcze inny problem. Może jest tak, że te odejścia to nie tylko sprawa słabości, grzeszności, pokusy i tak dalej. Może Pan Bóg chce przez to coś powiedzieć? Może w tym jest coś pozytywnego? Może Pan Kościoła się za swój Kościół wziął, i za nas księży, skoro nie daje łaski powołania lub ta łaska jest nieskuteczna? Może to nie jest tylko nasz grzech? A może trzeba się zastanowić nad tym, czy nie trzeba będzie Kościoła przebudować, tak aby rola księdza na czym innym polegała? Nie wiem. Tu by się przydał jakiś prorok, który by te znaki odczytał. Jeśli się mówi, że Kościół wieku XXI to będzie Kościół ludzi świeckich, jeżeli kardynał Ratzinger w wywiadzie mówi, że Kościół to ma być wspólnota wspólnot i że sprawa celibatu nie jest raz na zawsze zamknięta, to może trzeba się zastanowić, co to ma oznaczać w praktyce i jak Panu Bogu pomóc. Może wcale nie trzeba zatrzymywać tych odejść...
KS. ZDZISŁAW CHLEWIŃSKI: Bardzo współczuję Autorowi listu. Nie mam moralnego prawa Go potępiać. Rozumiem Jego wewnętrzny konflikt. Niewątpliwie jest wiele tego typu tragedii. U osób znajdujących się w takiej sytuacji występuje często tendencja do różnych racjonalizacji swoich decyzji, oczekiwanie współczucia, co jest ludzkie i zrozumiałe. Niekiedy przy tej okazji słyszy się różne oskarżenia istniejących struktur instytucjonalnych, które rzeczywiście nie są idealne. Przyznaję, że nie ma idealnego rozwiązania takich problemów. Obowiązek celibatu kapłanów w Kościele łacińskim (zresztą we wschodnich obrządkach katolickich oraz w prawosławiu mogą przyjmować kapłaństwo żonaci, natomiast kapłani nie mogą zawierać związku małżeńskiego), jak wszystkie analogiczne ludzkie sprawy, ma swoje plusy i minusy, są argumenty pro, jak i contra, które tutaj trudno bez uproszczenia roztrząsać. Są wybory, których zmienić nie można, tak jest też w małżeństwie ważnie zawartym. Utrzymuję sporadyczny kontakt z kilkoma moimi kolegami eks-księżmi. Z reguły w rozmowie nie nawiązują do swoich decyzji, natomiast jeden z nich kiedyś wyraźnie wyznał, że nie ma pretensji do nikogo, uznaje własną odpowiedzialność za to, co się stało. Nie usprawiedliwia siebie. Pozostał, jak słyszałem, praktykującym chrześcijaninem. Ma odwagę przyznać się wobec siebie i swoich kolegów, że nie był w stanie pozostać wiernym temu, czego się podjął, nie próbuje się usprawiedliwiać. Przyznaję, że postawa taka, na pewno niełatwa, imponuje mi swoją moralną wielkością.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Wyłaniający się z listu obraz Kościoła wcale nie jest taki jednoznaczny. Autor pisze w pewnym momencie o "Kościele-Samarytaninie", który "podaje rękę leżącym", i że sam także takiego Kościoła doświadczył.
O. LEON KNABIT OSB: Autor listu pyta w pewnym momencie: "Lecz czy nie jest to obrona instytucji kapłaństwa za cenę człowieczeństwa kapłana, cierpień jego samego i jemu najbliższych?" Zapomina jednak o tym, ile cierpienia mógł sprawić innym ludziom swoim wystąpieniem! Po niedawnym odejściu jednego z popularnych krakowskich księży niektórzy ludzie byli po prostu zdruzgotani. I taki eks-ksiądz ma oczywiście prawo prosić o pomoc, ale powinien też zapytać samego siebie: co mam zrobić, żeby wynagrodzić tym ludziom krzywdę, jaką im wyrządziłem? I tak jak niewłaściwe byłoby odrzucenie i potępianie go, tak też powinniśmy się obawiać pewnego indyferentyzmu: "nic się nie stało, jak wystąpisz, to i tak się będziemy tobą opiekowali". Coś się przecież stało! I teraz trzeba takiego podejścia św. Benedykta: żeby zeskrobując rdzę, nie popsuć naczynia. I nie popsuć tych, którzy na to wszystko patrzą i nie potrafią zrozumieć.
STEFAN WILKANOWICZ: Żeby nie powodować "zgorszenia", muszą być jakieś społeczne konsekwencje tego faktu. Lecz dramat polega nie tylko na tym, że się Bogu wypowiedziało posłuszeństwo, ale że stało się coś kosmicznego: ten konkretny człowiek utracił władzę Przeistoczenia.
Ale to, że się tak stało, nie oznacza jeszcze, że ktoś taki przestał być chrześcijaninem, że nie ma obowiązków jako ewangelizator, apostoł. Tyle że musi teraz przezwyciężyć tę katastrofę i stać się ewangelizatorem niejako na innym poziomie.
O. LEON KNABIT OSB: Ale czego świadkiem on wówczas będzie?
STEFAN WILKANOWICZ: Są takie sytuacje, że człowieka stać tylko na autentyczność tęsknoty. Jeżeli wszystko mu się zawaliło, ale on czuje, że ciągle jest w nim jeszcze autentyczne pragnienie Boga, że naprawdę chce do Niego dążyć, to jego ewangelizacja polegać będzie na tym, żeby uczciwie o tym powiedzieć. Najważniejsze jest, żeby nie dopuścić do, że tak powiem, "drugiej zdrady": "jeżeli nie można tak, to ja w takim razie z wszystkiego rezygnuję". Nie, nie wolno ci rezygnować, musisz to zło, które się stało, obrócić teraz w dobro!
O. LEON KNABIT OSB: I taka jest postawa Kościoła: co zrobić, żeby i on był zbawiony?
STEFAN WILKANOWICZ: Tu chodzi o coś więcej: co zrobić, żeby on dalej działał dla innych?
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Powiedziałbym wręcz, że taki eks-ksiądz ma znacznie więcej do powiedzenia - i to w wymiarze kosmicznym. Bo, na miły Bóg, jeśli on przekazuje życie, powołuje do życia drugiego człowieka, to to nigdy nie jest przypadek, skoro dusza od Pana Boga pochodzi...
O. LEON KNABIT OSB: No a co ma Pan Bóg w takiej sytuacji robić?
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Zaraz, zaraz. To tak samo, jak z księdzem przy ołtarzu, który konsekruje będąc w grzechu śmiertelnym. Nie zabierajmy temu człowiekowi prawa do tego, żeby Pan Bóg dalej przez niego działał! Natomiast dajmy spokój z tym idealizowaniem, bo to jest źródło naszych nieszczęść. Przestańmy idealizować kapłaństwo, przestańmy idealizować celibat. Przestańmy idealizować Kościół. My jesteśmy grzesznikami i jeżeli się o tym pamięta, to nie ma problemu ze zgorszeniem.
W ostatnich latach pięknie rozwinęło się duszpasterstwo małżeństw niesakramentalnych. Ale przecież ja pamiętam, i chyba wszyscy księża tutaj pamiętają, że były zalecenia, aby takich żyjących "na kocią łapę" ludzi nie odwiedzać po kolędzie i nie "podtrzymywać w złym życiu". Skoro robi się coś w sprawie tych ludzi i to nikogo nie gorszy, to może już czas, żeby coś zrobić także dla tych, którzy odeszli z kapłaństwa. Nie można mieć pretensji do kogoś, że przynależy do Kościoła w takim stopniu, na jaki go stać. Papież przypomniał o tym w orędziu do biskupów: że nie powinniśmy odtrącać nikogo, a przygarniać wszystkich. Odejście księdza w parafii to jest wielka próba wiary i dla biskupa, i dla świeckich. I dzień prawdy: czy nas stać na miłosierdzie, na zrozumienie tego człowieka, na uznanie własnej winy. I czy nas będzie stać na wzajemne przebaczenie. Jeżeli udałoby się te sprawy ustawić w ten sposób, to nie tracilibyśmy nie tylko ludzi, ale i łaski Bożej.
Jeżeli ma rację kardynał Ratzinger, że Kościół masowy jest nie do podtrzymania ani do odtworzenia, przynajmniej w społeczeństwie europejskim, i że będzie rzeczywiście "solą ziemi" - to sposób funkcjonowania księdza stanie się zupełnie inny niż w obecnych "punktach usługowych chrzcielno-ślubno-pogrzebowych". W małych wspólnotach nie będzie można niczego ukryć za ornatem czy w zamkniętej plebanii. Powinniśmy już o tym myśleć, bo przecież nie żyjemy w oderwaniu od reszty świata i czeka nas podobna przyszłość.
KAROL TARNOWSKI: Rola świeckich będzie na pewno rosnąć - przynajmniej proporcjonalnie do spadku liczby księży. Należałoby już pomyśleć o możliwości przejmowania przez nich funkcji nie tylko katechetycznych, ale i do pewnego stopnia liturgicznych, o czym u nas się jeszcze nie mówi. Rozwój takiej praktycznej "teologii świeckich" jest sprawą niezwykle pilną...
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: I - teologii wartości ziemskich.
KAROL TARNOWSKI: O tak. Żeby takie sytuacje, jak opisana w liście, nie zamykały możliwości przejścia od świadectwa Chrystusowi poprzez kapłaństwo do świadczenia Mu poprzez życie świeckie. To, że ktoś przestaje być kapłanem, nie oznacza, że przestaje być świadkiem.
O. LEON KNABIT OSB: Chciałbym jeszcze powiedzieć słowo w obronie zgorszenia. Powołując się na Ewangelię, można stwierdzić, że nie każde zgorszenie jest zgorszeniem faryzejskim. I "biada temu, przez którego zgorszenie przychodzi na świat". Jest mnóstwo ludzi, którzy nie potępiają takiego księdza po faryzejsku, a jednak czują się głęboko zranieni i zgorszeni w tym sensie, o jakim mówił Chrystus. I zwyczajnie cierpią.
KS. ANDRZEJ ZUBERBIER: Cierpią, bo odkrywają Kościół jako wspólnotę grzeszników. Niewłaściwe czy grzeszne postępowanie księdza uzmysławia nam, że jedynym naszym pasterzem jest Pan Jezus. A my mamy sobie pomagać, wspierać się na drodze zbawienia, która jest drogą Jego łaski. I nie ma w Kościele żadnej dwustopniowości, żadnych lepszych i gorszych powołań.
O. LEON KNABIT OSB: Ja jednak słyszę niekiedy takie głosy, że za bardzo zwróciliśmy uwagę na rodzinę, a zaprzepaściliśmy powołania.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Ważne byłoby, aby ta obrona rodziny czy - jak to się nieraz mówi - "walka o rodzinę" nie powtarzała błędu związanego z kapłaństwem i celibatem. Czy nie jest na przykład tak, że bronimy rodziny, a zapomnieliśmy o małżeństwie? Albo - bronimy rodziny, ale formacja ludzi, którzy tę rodzinę będą tworzyć, została zaniedbana? Tu widzę analogię ze stosunkiem do celibatu. Jeżeli celibat będzie tylko wymogiem prawnym albo czymś użytecznym, bo dzięki niemu będę miał więcej czasu dla ludzi, to nie sądzę, żeby to na długo wystarczyło. Jeżeli celibat nie będzie formą miłości, i to takiej miłości, na którą w pewnym sensie nigdy nie będzie pełnej odpowiedzi - to, co tu dużo mówić: przychodzi noc, człowiek się kładzie do łóżka i... brak kobiety.
O. LEON KNABIT OSB: Którym brak, to brak.
KS. WACŁAW OSZAJCA: No więc mnie brak. [śmiech] I nie widzę możliwości zastąpienia tego braku kimkolwiek i czymkolwiek, a już, broń Boże, Panem Jezusem. I nawet nie chciałbym, żeby ten brak był czymkolwiek zastąpiony. Z tym się musi ksiądz uporać, będzie tę pustkę w sobie nosił, ale z mojego doświadczenia wiem, że to się opłaca. Będzie to miłość bez odpowiedzi (troszkę tu polemizuję z autorem listu) i ona będzie taka a nie inna: albo ją dźwigam, albo nie, albo wykorzystuję ku dobremu, albo nie wykorzystuję. Tylko tyle i aż tyle. Jeżeli Katechizm mówi, że droga czystości - zarówno kapłańskiej, jak małżeńskiej - prowadzi przez grzech, a dodałbym też: przez ból i cierpienie, to zupełnie inaczej wygląda i małżeństwo, i kapłaństwo związane z celibatem. Jest miejsce na to wszystko i nie ma powodu, żeby z tej przyczyny odchodzić czy się gorszyć.
O. LEON KNABIT OSB: Byleby nie popadać w indyferentyzm.
KS. WACŁAW OSZAJCA SJ: Oczywiście. Jeśli coś boli, to dlatego, że to człowieka obchodzi.
KAROL TARNOWSKI: Wydaje mi się, że wracamy tu do kwestii osobistej więzi z Bogiem, która jest kluczem do tego wszystkiego. Czy w sercu tej debaty nie stoi sprawa konwersji: nieustannego nawracania się i stawania wobec Boga? I to nawracania się we wszystkich wymiarach - bo inaczej grozi ześlizgnięcie się w instytucjonalizację, w funkcjonalizację, w rutynę.
To, czego mnie najbardziej brakuje u księży, to charyzmat ojcostwa. Ojciec Leon mówił tu o konieczności "bycia dla wszystkich". Miałem okazję być blisko księdza Wojtyły, który posiadał ten charyzmat w stopniu niespotykanym. Nie wiem, jak do tego dochodzić, ale myślę, że to jest coś, co klerycy powinni wybłagiwać na kolanach, jeśli rzeczywiście chcą służyć ludziom, do których pójdą.
ŁUKASZ TISCHNER: Chciałbym jeszcze wrócić do sprawy dla autora listu bardzo bolesnej, mianowicie - niemożliwości uczestniczenia nie tylko w Przeistoczeniu, ale w ogóle w sakramencie Eucharystii. Szczerze mówiąc, nie potrafię sobie odpowiedzieć, dlaczego tak jest. Pamiętam, że Simone Weil bardzo buntowała się przeciwko temu, iż w katolicyzmie mamy do czynienia z odcinaniem czy ograniczaniem dostępu do łaski.
O. LEON KNABIT OSB: Jeżeli będziemy pamiętać, że Chrystus to Pismo, Eucharystia i człowiek - o czym już mówiłem - to komuś, kto nie może uczestniczyć w Eucharystii, zawsze zostają jeszcze dwie pozostałe możliwości spotkania Jezusa. Ważne, żeby byli tacy ludzie, którzy go wesprą i do których - gdy ustaną okoliczności to uniemożliwiające - on będzie chciał wrócić. Pan Jezus powiedział siostrze Faustynie, że nie sam fakt grzechu Go smuci, ale to, że grzesznik nie chce doń przyjść, bo się Go boi. Tu każdy z nas może być znakiem miłosierdzia, podtrzymywać tę tęsknotę, o której mówił pan Wilkanowicz.
KS. WACŁAW OSZAJCA: Problem leży w tym, że w przypadku większości z nas wtajemniczenie w wiarę dokonuje się na płaszczyźnie instytucji. I to dobrze, bo nie może być religii Boga Wcielonego bez Kościoła. Ale co się dzieje? Najpierw dopuszczamy ludzi do kolejnych sakramentów, a kiedy zbłądzą - karzemy ich, odmawiając im tego prawa. Może dobrze byłoby, gdybyśmy odwrócili porządek rzeczy i zamiast przygotowywać do pierwszej spowiedzi, do pierwszej komunii, do bierzmowania, do ślubu, zaczęli działać znacznie prościej - ucząc rzeczy najbardziej podstawowych, tak jak to na przykład w przeszłości robili franciszkanie na misjach. Jesteśmy obłożeni - znów powołam się na Ratzingera - całym dziedzictwem kulturowym, rozmaitymi zwyczajami, obyczajami, rozwiązaniami prawnymi, i pod tym wszystkim Pan Jezus nieraz ledwie dyszy. Czy nie jest tak, że teraz trzeba by wrócić do sprawy najprostszej (i najtrudniejszej zarazem): do osobistego kontaktu z Bogiem - nie na zasadzie jedynie przyzwyczajeń i wyuczonych zachowań, lecz mojego wyboru. Wtedy inaczej wyglądać będą sakramenty i inaczej wyglądać będzie moje opowiedzenie się za celibatem.
Tu leży przyczyna lęku nas, księży, przed światem, który nastaje. I jednym z powodów odchodzenia jest to, że nie wiemy, z czym mamy iść do dzisiejszego człowieka, jak mamy do niego mówić. Traktujemy ten świat tak, jakby wymknął się Chrystusowi z rąk i jakby Chrystus nie był tym, który stwarza Nowe Niebo i Nową Ziemię.
Zobacz także różne wypowiedzi i komentarze do "listu byłego księdza":
Znak 7/98
Znak 4/98
Znak 3/98
Znak 2/98