Wybór listów ojca Jana Beyzyma
WAM
©Wydawnictwo WAM , Księża Jezuici, Kraków 1995, 2002
Wybór i opracowanie
KS. CZESŁAW DRĄŻEK SI
Pierwsze to święta, które spędziłem z moimi trędowatymi, bo, jak Ojcu wiadomo, w zeszłym, tj. 1898 r., świętowałem w drodze do Tananariwy. Żeby te święta były wesołe, to trochę trudno powiedzieć, przeciwnie, bardzo mnie smuciły, a to ze względu na moich chorych. W pierwszy dzień odprawiłem im trzy msze św., ale gdzie? Nie potrzebowałem wcale stawiać szopki, jak to robią po naszych kościołach, bo mój kościół bodaj czy nie w gorszym stanie obecnie, jak betlejemska stajenka. Ściany, zbrukane od deszczów i popękane rozchodzą się na wszystkie strony — chorzy muszą wybierać miejsca, gdzie by mogli rozesłać rogóżki, na których siedzą, bo w kościele błoto (teraz właśnie pora deszczowa). Ołtarz z gliny zrobiony tak jak i ściany, tylko parę kawałków deski położono zamiast mensy i stopnia; ozdobiłem go jak mogłem zielenią (kwiatów jeszcze nie mogę dostać), ot i cała parada. Wie Ojciec drogi, że Matka Boska Częstochowska w rzeźbionej ramie i ten ołtarz, niby cośkolwiek ozdobiony, wyglądają w tym kościele zupełnie jak piękny bukiet przy dobrze zasmolonym kożuchu. Moi chorzy wystroili się jak kto mógł, mimo to jednak wyglądali jak czeladź murarska w powszedni dzień. Zapach w całym kościele wcale nie przypominał kadzidła, ale trudna rada, inaczej być nie może, bo ci nieszczęśliwi gniją żywcem. Po trzeciej mszy św. ci, co jako tako mogą chodzić, rozeszli się na żebry, a reszta została w swoich barłogach. Gdyby to tylko było rzeczą możliwą, to byłbym jak najchętniej poprosił ile by się dało osób zamożnych, żeby, po dobrej wigilii, nie do ozdobionych kościołów, ale do mojej kapliczki przyszli na mszę św. w pierwszy dzień Bożego Narodzenia. Zobaczywszy na własne oczy mój kościół, a w nim wycieńczonych i zgłodniałych trędowatych śpiewających Gloria in excelsis, może by się więcej zlitowali nad tą nędzą i dopomogli prędzej wystawić schronisko i zabezpieczyć jego choćby jak najuboższe utrzymanie.
Nie przestaję prosić Matkę Boską, żeby nakłoniła serca miłosiernych ludzi do pospieszenia z pomocą moim nieszczęśliwym trędowatym, których bez przesady śmiało można nazwać najnieszczęśliwszymi ze wszystkich najnieszczęśliwszych ludzi na świecie. Wcale bym się nie pogniewał, gdyby się znalazł w Ameryce, jak to już się niejednemu zdarzyło, jakiś bogaty wujaszek czy ciocia, mniejsza o to, słowem, jak to mówią, jakiś dwudziesty kół w płocie, który by bezdzietnie poszedł na tamten świat, a mnie zrobił swoim spadkobiercą. Cały kłopot tylko w tym, że na razie jakoś na to się nie zanosi. Pisałem już dawno do jednego Amerykanina, prosząc o wsparcie, ale dotychczas odpowiedzi nie mam. Czy mego listu nie dostał, czy może go dostał, ale uznał za stosowne całą tę sprawę zostawić czasowi, tj. pokryć ją milczeniem, tego już nie wiem, dość na tym, że dotychczas z Ameryki ani hu hu.
U mnie nędza ta sama co przedtem, tylko nie taka sama, ale większa. Dlatego udaję się do Ojca drogiego z następującą prośbą: proszę z łaski swojej umieścić jaki artykuł w „Misjach”, prosząc wszystkich, kto tylko może i łaskaw, żeby byli tacy dobrzy i przyspieszyli nieco z jałmużną na moje schronisko. Wiem, że i Ojcu, i wszystkim czytającym „Misje” dzikim by się to wydawało, bo piękna to prośba, piękna żebranina tak żądać od kogoś, jak niby z własnej kieszeni: dawaj i to prędko. Wariat chyba by mógł się tak odezwać, a nie żebrak, mający przytomność umysłu, boć przecie jałmużna to łaska, o którą prosić trzeba, i to pokornie, a nie rozkazywać, żeby ją dawali i to w dodatku prędko. Jeżeli jednak Ojciec zwróci uwagę na powód, dla którego proszę o przyspieszenie jałmużny, to zdaje się mi, że ta prośba wcale tak dziko wyglądać nie będzie. Otóż proszę o pośpiech jedynie dlatego, że nagroda z pewnością nie minie nikogo, kto się przyczyni choćby najmniejszym datkiem lub innym sposobem do polepszenia losu nieszczęśliwych trędowatych, i to nie byle jaka, ale stokrotna nagroda, bo cała ta rzecz w ręku Matki Boskiej, która nie pozwoli przewyższyć się w hojności; każdy zaś co daje, daje samemu Boskiemu Jej Synowi, który powiedział: „Coście jednemu z tych uczynili, Mnieście uczynili”.
Ja żebrzę gdzie tylko się da, i za łaską Matki Najświętszej, choć wprawdzie powoli, ale jakoś to idzie. Dlaczego by jednak Polacy nie mieli się pospieszyć, żeby za ich pieniądze, jeżeli nie zupełnie, to przeważnie przynajmniej, mogły być wystawione schroniska trędowatych i przez to uprzedzić np. Francuzów i innych w otrzymaniu za to nagrody od Matki
Najświętszej, jak w tym, tak w przyszłym życiu? Nie piszę to wcale bez namysłu. Wiem, że po całym Bożym świecie pełno nędzy; zewsząd przychodzą ustawiczne prośby o wsparcie, na wszystkie strony słychać ustawiczne narzekania: ciężkie czasy, pieniędzy brak, a tu na wszystkie strony nic nie słychać tylko daj i daj, tak że człowiek sam nie wie jak poradzić, choć z duszy i serca chciałby pomóc biednemu itd. Dlatego namyślałem się, czy prosić Ojca o umieszczenie takiego artykułu w „Misjach”, czy nie. Kiedym się nad tym zastanowił, przyszło mi na myśl: gdyby chodziło o jakąś wystawę, o jaki pomnik, o urządzenie jakiejś narodowej uroczystości lub o coś podobnego, to, choć czasy ciężkie, choć pieniędzy brak, jednak zaraz zawiązałby się komitet i znalazłyby się pieniądze nie tylko na podobny cel niezbędne, ale i na opłacenie niejednego może dziesiątka członków takiego komitetu. Mało tego, że pieniądze by się znalazły, ale w dodatku prędko by się znalazły, i to może nawet więcej, niżby potrzeba było. Czyżby się nie dało coś w tym rodzaju zrobić z wybudowaniem schroniska trędowatych, na które ja żebrzę! Różnica zachodzi wielka między i między, bo wszystkie wystawy, pomniki, uroczystości narodowe itp. rzeczy, dobre to jest, ale czy będzie za to nagroda w przyszłym życiu, to pytanie, na które odpowiedzi jeszcze nie ma, boć to wszystko rzeczy czysto ziemskie, doczesne, z których korzyści niekoniecznie wiele jak dla tych, którzy urządzają, tak dla tych, którym urządzają. Poratować zaś bliźnich w takiej nędzy będących jak trędowaci, to czysty zysk, jak w tym, tak w przyszłym życiu. To wszystko rozważywszy, zdecydowałem się prosić drogiego Ojca o umieszczenie takiego artykułu w „Misjach”, a może przez to przyspieszyć pomoc moim nieszczęśliwym chorym i ściągnąć błogosławieństwo Boskie na nasz biedny kraj. Zresztą ja tylko proszę, a Ojciec niech zrobi, jak będzie uważał w Panu za lepsze. Mnie się zdaje, że mam dostateczny powód do proszenia o przyspieszenie jałmużny, ale nemo iudex in causa sua, więc decyzję i przychylenie się do mojej prośby lub nie — zostawiam zupełnie drogiemu Ojcu.
Napisałem Ojcu na początku listu, że szopki nie potrzebowałem stawiać i w samej rzeczy nie myślałem wcale o tym, bo, jak powiedziałem, cały kościół wygląda bodaj czy nie gorzej od betlejemskiej stajenki, to raz, a po wtóre, że nie miałem nic zgoła do ubrania szopki. Tymczasem stało się inaczej. W sobotę 23 grudnia przysłano mi zupełnie niespodzianie z Tananariwy figurki malowane i wycięte z blachy Dzieciątka Jezus, Matki Najśw. i św. Józefa; otrzymałem te rzeczy wieczorem, więc już nie mogłem nic zrobić. Nazajutrz, tj. w niedzielę 24 [grudnia], związaliśmy naprędce z moim czarnym kuchmistrzem szopkę z kawałków bambusa, pokryliśmy suchą trzciną i wyglądało to w samej rzeczy jak szopka; wewnątrz wyścieliłem świeżą trawą, zaniosłem do kościoła, postawiłem na małym stoliku i zacząłem umocowywać figurki Najświętszej Rodziny. Któryś z chorych zobaczył to i zaraz powiedział innym, że ja coś robię w kościele. Za chwilę już wszyscy chorzy zeszli się do kościoła, żeby się mojej robocie przypatrywać, bo wszystko ich bawi i zaciekawia jak małe dzieci.
Kiedy otoczyli stolik, na którym była szopka, słychać było okrzyk: „ojej, maluśki Jezus”, potem przez jakiś czas przypatrywali się w zupełnym milczeniu. Przypatrzywszy się nieco, powiedzieli mi: szopka ujdzie, ale cały nasz kościół strasznie brzydki, czy możemy go ozdobić? Naturalnie, że najchętniej przystałem na to, tylko ciekaw byłem, co też oni wymyślą. Kilku chorych, będących jeszcze w pierwszym stadium, poszło zaraz, nacięli gałęzi z drzew (jest kilka drzew przy ich barakach), narwali trawy i polnych kwiatów i umaili nie tylko kościół, ale i drogę od baraków do kościoła.
Skończywszy robotę, wołają mnie, żebym powiedział, dobrze czy nie, a przy tym proszą, żeby nazajutrz msza św. mogła być o północy. „Katoliki na całym świecie mają tak, a my czemu nie tak, kiedy my także katoliki”. Na to jednak nie przystałem, bo w nocy deszcz, więc to dla nich byłoby szkodliwym (przejścia krytego od baraków do kościoła nie ma). Żeby jednak zadośćuczynić ich żądaniu, powiedziałem, że odprawimy nabożeństwo raniutko. Co do umajenia powiedziałem, że doskonale zrobili, ale jeszcze nie wszystko, bo będziecie iść po ciemku do kościoła. Dałem im z kościoła dwie latarki, które używamy przy udzielaniu sakramentów św. konającym i przy pogrzebach, zawiesili je na gałęziach i zadowoleni rozeszli się, żeby czekać rana. Czy spali tej nocy czy nie, tego już nie wiem, dość na tym, że ledwo deszcz ustał około trzeciej godziny, już droga była iluminowana i zaczęli schodzić się do kościoła. Około czwartej zacząłem odprawiać mszę św. Musieli się porządnie pomęczyć moi chorzy, bo przez wszystkie trzy msze św. bez ustanku śpiewali i odmawiali różańce. W ciągu dnia ustawicznie ktoś z nich był w kościele przy szopce. Każdy, co mógł tylko, to coś przyniósł, to gałązkę, to kwiatek polny lub trawę, żeby przyozdobić kościół. Prawdziwa to pociecha patrzeć, jak ci nieszczęśliwi garną się do Boga.
opr. ab/ab