Podróże, pielgrzymki ... to sposób na odnalezienie Boga i odnalezienie siebie. Ale także - na odnalezienie ludzi, innych niż tych znanych na co dzień
To, co piszę, rodzi się z milczenia. Całymi dniami milczę, żeby napisać dwa zdania i te zdania znaczą dla mnie więcej niż sto, które później wypowiem.
W podróżach szukam wspólnot. Wzięło się to najpewniej z dzieciństwa. Miałem pięć, może sześć lat. Co jakiś czas, w niedzielę, w domu rodziców gromadzili się ich znajomi — ciocie i wujkowie — tak do nich mówiłem. Są ludzie, którzy samą swoją obecnością wnoszą nerwowość, a inni — spokój. Ciocie i wujkowie wnosili do naszego domu spokój.
Na te spotkania przychodził też jezuita. Mama z tatą rozkładali w dużym pokoju stół i ten jezuita odprawiał przy tym stole mszę, a ja mu podawałem patenę. Z tamtego okresu mam tylko dobre wspomnienia.
Po dwóch latach msze się skończyły. Ciocie i wujkowie chyba nie mieli już czasu, a tata (choć jest historykiem sztuki i pracował wówczas w muzeum) zaczął handlować w weekendy pontonami na Skrze.
No więc w podróżach szukam atmosfery tamtych spotkań, bo służyły nie tylko mnie, ale także mamie i tacie.
Najważniejsze podróże odbyłem w pojedynkę, ewentualnie we dwoje, kiedy każde z nas chodziło osobnymi ścieżkami albo milczało, żeby jakimś zbędnym słowem nie zabić tego, co wydawało nam się wtedy najważniejsze — czegoś, co trudno nazwać, a co było najpewniej potrzebą dostrojenia się do chwili i miejsca.
To sprzeczność, bo z drugiej strony jest we mnie głód współuczestniczenia i współodczuwania. Po to przecież pakuję plecak. Tego współuczestniczenia doświadczyłem w przetwórni ryb w Vestmannie na Wyspach Owczych. Pracowałem przy taśmie, patroszyłem czarniaki. Zbliżała się północ, kończyła się zmiana. Na pięć minut przed syreną do mojego boksu wpadło dziesięć cuchnących ryb. Pamiętam, jak chwyciłem nerwowo jednego czarniaka. Już miałem na niego przelać złość (jak przelać złość na martwą rybę?), ale wtedy podeszło do mnie troje młodych Farerów i nigeryjski piłkarz, który dorabiał w przetwórni do pensji futbolisty — wynagrodzenie piłkarzy na Wyspach Owczych pozostawia wiele do życzenia. Nieważne. Ważne, że każdy zabrał bez słowa po dwa czarniaki.
— Przecież mogliście już pójść do domu. Nic by się nie stało, gdybyście zostawili mnie z tym skrobaniem — powiedziałem później dwudziestoletniej Kathrinie, która wypatroszyła za mnie dwie ryby. Spojrzała na mnie jak na tępaka, a potem rzuciła krótko:
— Pracą staramy się dzielić równo.
Ten głód współuczestniczenia potęgowały we mnie opowieści Macieja Zimińskiego, mojego nauczyciela. Zimiński wymyślił „Niewidzialną Rękę” — akcję społeczną, która przez blisko trzydzieści lat rezonowała na całą Polskę. Dzieci rąbały drewno, naprawiały płoty i dźwigały wodę ze studni. Zawsze w ukryciu. Pomagały ludziom starszym i schorowanym. Potem ci starsi i schorowani opisywali te dobre uczynki w listach — wyremontowane ławki w parku, naprawione wózki inwalidzkie, drewniany mostek na rzeczce postawiony na wysokości domu pewnej staruszki. Kobieta mogła wreszcie przejść na drugą stronę, do sklepu. Wcześniej była zdana na innych. Do najbliższego mostu był kilometr, a ona miała już słabe nogi.
Oto jeden z tych listów, który schowałem do szuflady: „Piszę ze łzami w oczach. Ileż to dobra ma w sercu nieznana mi osoba, a zarazem tak bliska. Jestem starszą, samotną kobietą, mieszkam na przedmieściu, mam niedużą działkę. Niedawno wróciłam ze szpitala, byłam tam przeszło miesiąc. Martwiłam się, że nie będę mogła nic robić na tej działce. Gdy w niedzielę sąsiadka pomogła mi wyjść, poszłyśmy zobaczyć działkę, a tu takie zaskoczenie. Znalazłam bilet nr 59878 i zrozumiałam wszystko. Nie mam słów, jak mogłabym wyrazić swoją wdzięczność nieznanej mi osobie, która nie tylko skopała działkę, ale też porobiła grządki, a przy każdej jest tabliczka, co jest zasiane. Zofia B. z Bydgoszczy”.
Maciej Zimiński jest współodpowiedzialny za blisko dziewięć milionów takich uczynków. Ostatnio powtarza, że ludzie zapomnieli o przykazaniu miłości.
Będzie pięć lat, jak odbyłem podróż tropem Niewidzialnej Ręki. Drewnianego mostku już nie ma, tych starszych kobiet też już nie ma.
Ale to chyba nieprawda, że ludzie zapomnieli o przykazaniu miłości. Przynajmniej nie wszyscy. Wiem to dzięki podróży na Wyspy Owcze. Tam od trzydziestu lat żyje Agnieszka, nauczycielka z okolic Włocławka. W Tórshavn, a więc w stolicy Wysp Owczych, założyła rodzinę. Najwspanialszą rodzinę, jaką w życiu widziałem:
— Cześć mama, możemy zamówić pizzę? — spytał przy mnie David, syn Agnieszki. Miał wtedy jedenaście lat.
— Nie, dziś zjemy to, co ugotowałam — odpowiedziała spokojnym głosem.
— Ale ja chcę pizzę!
— Pizza jest droga, a my powinniśmy oszczędzać. Wytłumaczyłam ci, czym jest kryzys, prawda? A co będzie, jak mamę zwolnią z pracy?
— Oj, mama. Fuck off! — żachnął się David.
— A gdzie się tak angielskiego nauczyłeś? — Agnieszka nie dała się sprowokować.
— W szkole. Wszyscy tak mówią do swoich matek.
— Davidku, a wiesz, że mama bardzo cię kocha?
— Wiem.
— A wiesz, że mamę bardzo boli, jak ktoś, kogo kocha, mówi do niej w tak ohydny sposób?
— Przepraszam, mamo.
Agnieszka uczy w szkole podstawowej w Tórshavn. Wieczorami wypełnia tabelki, podania, te wszystkie dokumenty Polaków, którzy znaleźli albo chcą znaleźć pracę w stoczni na Wyspach Owczych. Jej dom to po trosze hotel, biuro podatkowe i gabinet terapeutyczny, z tą tylko różnicą, że Agnieszka i jej mąż nie pobierają opłat. Ludzie mówią, że ona jest jak matka, która pilnuje, byś założył czapkę. Którejś soboty minęliśmy się z Agnieszką w drzwiach:
— Dokąd idziesz? — spytałem.
— Do banku.
— Przecież w soboty wszystkie banki są nieczynne.
— Idę sprzątać do banku. W dni powszednie uczę w szkole, a w soboty sprzątam.
W podróży chyba łatwiej jest spotkać się z ludzką życzliwością, zauważyła kiedyś Agnieszka. Chyba tak. Ja też, kiedy jestem w drodze, staję się bardziej uczynny. W podróży chcę być inny niż na co dzień.
Czasem zdarza mi się spotkać zupełnie obcych ludzi, którzy stają się bliscy, zanim się jeszcze odezwą. Ot, taki Walter, Niemiec. Poznaliśmy się na campingu w Orewa w Nowej Zelandii. Obok mojego namiotu zaparkował kamper. Wyszedł z niego facet, na oko po pięćdziesiątce. Rozstawił stolik turystyczny, położył na nim gruby zeszyt i zaczął w nim pisać. Nie mogłem nie zapytać, o czym pisze.
To było po dwudziestej drugiej, w każdym razie wszystkie sklepy w okolicy były już zamknięte, a mnie ssało w żołądku. Walter zaprosił mnie do swojego stolika i poczęstował pastą z serem gorgonzola. Przegadaliśmy tak pół nocy. Opowiadał o matce, która miała alergię na światło i nie odsłaniała zasłon w mieszkaniu, co ostatecznie doprowadziło ją do samobójstwa. Napomknął też o trudnym dorastaniu w cieniu ojca, który kochał, ale miłością despoty. Walter również próbował odebrać sobie życie, dwa razy. Potem jednak poznał Koreankę z Północy, zakochali się w sobie i mu przeszło.
— Na marginesie, wiesz, że w północnokoreańskim słowniku pod hasłem „matka” znajdziesz blisko dwieście słów? — wtrącił Walter. — „Kobieta, która urodziła. Kobieta, która dokłada troskliwych starań, by ich dzieci chowały się zdrowo. Wyrażający szacunek termin na określenie kogoś w wieku zbliżonym do jego własnej matki. Metafora wyrażająca bycie kochającym”. I tak dalej.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, tym bardziej że akurat napchałem makaronu do gardła. Walter mógł więc dalej mówić:
— A pod hasłem „ojciec” znajdziesz tylko jedno zdanie: „Mąż czyjejś rodzonej matki”.
Rozmowa z nim była tak fascynująca, że nie mieliśmy czasu albo potrzeby się sobie przedstawić. Zrobiliśmy to dopiero nazajutrz:
— Nazywam się Kohl. Tak, Helmut jest moim ojcem.
Szkoda, że tamten dzień nie ułożył nam się najlepiej. Walter podwoził mnie do Auckland, w trasie zrobiliśmy postój. I właśnie wtedy zginął mu telefon.
— Walter, czuję się niezręcznie — odezwałem się po chwili krępującego milczenia. — Wiem, że obce są ci stereotypy i te wszystkie dowcipy o Polakach, ale muszę powiedzieć to na głos: To nie ja ukradłem ci tę komórkę.
Spojrzał na mnie z pobłażliwym uśmiechem i odparł, ale tak, że trudno mi było mu wierzyć:
— W życiu bym nie pomyślał.
Może uznał, że skoro nie ma dowodów, to nie ma winnych, a może nie chciał psuć nastroju poprzedniego dnia. Koniec końców nie zapamiętamy naszych telefonów (bo i po co?), a ja spotkania z Walterem Kohlem nie zapomnę.
Tak jak tego Hindusa, choć nawet nie znam jego imienia. Miał trzydzieści parę lat i brudną od smaru podkoszulkę. Był skwar, a on pokazał mi na migi, że biegł za mną dwie przecznice. To było poza ścisłym centrum Kalkuty, gdzie jedną ulicę od drugiej dzieli jakieś pięćdziesiąt metrów. Ten mężczyzna biegł za mną, żeby oddać mi portfel, który zgubiłem. Było w nim pięć, może dziesięć tysięcy rupii. Nie pamiętam. Pamiętam za to dobrze, że sto rupii to jego dniówka. I że na oczach tego mężczyzny zajrzałem do portfela, żeby sprawdzić, czy nic nie zginęło. Wstydzę się tego potwornie.
Tak to między innymi w Indiach zobaczyłem swoją śmieszność. Pierwszego dnia nawet nie wyjąłem aparatu, nie dawałem sobie moralnego przyzwolenia, żeby fotografować coś, co Europejczycy nazywają ubóstwem. Drugiego dnia opory zniknęły, a trzeciego zapłaciłem Salimowi dwieście albo trzysta rupii, żeby oprowadził mnie po najpodlejszych rynsztokach Kalkuty.
Salim to był mądry gość, miał czworo dzieci na utrzymaniu. Przez godzinę prowadził mnie nocą po ciemnych ulicach — ludzie z trądem zasypiali na chodnikach, dziewczynka, na oko trzyletnia, żuła prezerwatywę. Kilka dni później pojąłem, że zabrał mnie na bezpieczny spacer.
Mam tylko trzydzieści jeden lat i trzymam się myśli, że wiem niewiele, że co najwyżej widzę. I to w dodatku po czasie.
Zresztą, z widzeniem też miewam problemy. Pamiętam, że stałem pod Górą Cooka. Powietrze jak po kroplach do nosa, gapiłem się w chmury. Obok mnie Anthony, kumpel z Francji. Powiedział: „Patrz na drzwi!”, bo prawda jest taka, że staliśmy nie tylko pod Górą Cooka, ale też obok latryny. Gdyby nie on, najpewniej bym nie zauważył — na wewnętrznej stronie drzwi ktoś utrwalił wyznanie flamastrem: „Karolina i Patryk ze Szczecina (Poland). Tu się pokochali”.
Anthony miał szósty zmysł. Wyłapywał detale i niektóre z nich prowadziły go do większych historii. Ja mam po prostu fart — znajduję tematy jak jagody. Trudności zaczynają się potem, przed komputerem. To, co piszę, rodzi się z milczenia. Całymi dniami milczę, żeby napisać dwa zdania i te zdania znaczą dla mnie więcej niż sto, które później wypowiem. Pisanie to nieustanna samotność. Wcześniej nastrajałem się na tę samotność, decydowałem się na nią. Od jakiegoś czasu nie potrafię z niej wyjść. Ludzie to czasem mylą z pychą.
Z jednej strony fart, z drugiej niefart — wciąż nie znalazłem wspólnoty. Ale w życiu i w książkach porusza mnie retoryka nowego dnia, drugiej szansy, nadziei. W podróży każdy nowy dzień jest nadzieją na odnalezienie wspólnoty. Moje podróżowanie to nic innego jak szukanie ludzi, bliskości, zrozumienia. I w tym sensie chciałbym zaniechać podróży. Chciałbym dotrzeć do celu.
Maciej Wasielewski — ur. 1982, autor książki Jutro przypłynie królowa, współautor 81:1. Opowieści z Wysp Owczych. Obecnie pracuje nad historią „Niewidzialnej Ręki”. Mieszka w Warszawie.
opr. mg/mg