Rodzinne dramaty, zerwane relacje z dziećmi. Co możemy zrobić jako chrześcijańscy rodzice?

Rodzinne dramaty: trzaskanie drzwiami, zimne spojrzenia, krzyki lub lodowate milczenie. W jak wielu chrześcijańskich rodzinach relacje z dziećmi są nadwątlone lub wręcz zerwane... Co mogą zrobić rodzice, aby przywrócić jedność? Czy jest to w ogóle możliwe?

Zaburzone relacje z własnymi dziećmi to problem powszechny. Dotyka i wierzących, i niewierzących. Nie chodzi tylko o przejściowe problemy w komunikacji w „cielęcych latach”, ale o głębszą przepaść, która zostaje nieraz na stałe.

Jak wielu z nas mogłoby się utożsamić z historią rodziców Dawida*? Teoretycznie powodzi im się dobrze. Rodzice Dawida – Jan i jego żona – mają dobrą pracę, piękny dom. Ale nie mają relacji z własnym dzieckiem, a właściwie – z młodym dorosłym dzieckiem. „Dawid, w wieku dwudziestu lat, nie miał ochoty brać jakiegokolwiek udziału w życiu rodzinnym – opowiada Jan. Gdy nie podobał mu się posiłek, zamawiał pizzę i jadł ją w swoim pokoju. Rzucał się z furią, jeśli coś nie przypadło mu do gustu”. Atmosfera w domu była fatalna. Nie umiała tego znieść młodsza córka – ciągłe przekleństwa i złorzeczenia brata wprawiały ją w przygnębienie.

Rozmowy z synem przynosiły tylko chwilowy efekt. Nawet gdy obiecywał poprawę, następnego dnia było tak samo, albo gorzej. Dawid nie chciał też chodzić do kościoła – mówił, że ma poważne wątpliwości co do wiary. Czy były to jednak wątpliwości, czy raczej wymówka? Nie reagował na żadne próby nawiązania kontaktu przez duszpasterzy, nie miał też relacji z żadnymi rówieśnikami w kościele.

W końcu Dawid wyprowadził się z domu. Była to pewnego rodzaju ulga – atmosfera się poprawiła. Jednak Janowi nie dawało spokoju to, jak żyje jego syn. Zaczął się intensywnie modlić. „Kiedy rozmowa z synem nie była już możliwa, rozmawiałem o nim z Panem. Ciągle upraszałem Boga, nie dawałem Mu spokoju. Tylko On mógł sprowadzić mojego syna z powrotem do domu i do kościoła”.

Syn marnotrawny?

Prawie rok po przeprowadzce Jan dostaje SMS-a od Dawida: wysoka inflacja sprawia, że trudno związać koniec z końcem. Syn chce się przeprowadzić z powrotem do domu rodziców. „Zamilkłem ze zdziwienia. Czy nie stało się tak jak w przypadku syna marnotrawnego? Problemy finansowe skłaniają syna do powrotu?”

Ale radość ojcowska jest przytłumiona – Jan obawia się, że syn wpadnie w stare schematy. Pozostałe dzieci również martwią się, że atmosfera w domu znów się popsuje.

Co w takiej sytuacji można było zrobić i co zrobili rodzice Dawida? Przede wszystkim jasno przedstawili synowi zasady panujące w domu. Innymi słowy: wyznaczyli granice. Z miłością, ale w sposób asertywny. Dawid zgodził się chodzić z nimi do kościoła i powstrzymywać się przed niekontrolowanymi wybuchami złości. Nie było łatwo, ale domowa atmosfera stopniowo się poprawiła. Problemem nadal jest otwartość, jednak lody zaczęły się przełamywać i dystans między Dawidem a rodzicami powoli maleje.

Zerwane relacje

Hans Scherphof wie, że historia Dawida nie jest odosobniona. Jako doradca i terapeuta rodzinny spotyka się z wieloma zerwanymi relacjami między rodzicami i dziećmi. Scherphof pracuje w czterech różnych parafiach protestanckich w holenderskim mieście Genemuiden. Terapeuta przestrzega przed wyidealizowanym obrazem życia rodzinnego: „Nie żyjemy w raju. Głębokie ślady grzechu są wyraźnie widoczne. Nie wierzę, że istnieją jakiekolwiek idealne rodziny”. Sam ma trójkę dzieci w wieku 16, 14 i 10 lat. Z własnego doświadczenia wie, że rodzicielstwo nie jest łatwe. „Moja żona i ja czasami mówimy do mojego najstarszego: nie studiowaliśmy ojcostwa ani macierzyństwa; wciąż mamy wiele do odkrycia”. Znalezienie wspólnej drogi jako rodzice i dzieci jest wyzwaniem dla jednych i drugich.

Widzi jednak, że w praktyce rodziny chrześcijańskie nie umieją sobie z tym poradzić: rozgorączkowane głowy i zimne serca, zwykłe nieporozumienia i ścierające się charaktery to nie jest dobry materiał do budowania mocnych więzi. Zaczynamy patrzeć na rzeczywistość w kategoriach konfliktu – oceniając i oskarżając siebie nawzajem. Najdrobniejsze przewinienie czy niewłaściwe zachowanie utwierdza nas w negatywnej ocenie drugiej osoby – małżonka, czy też dziecka.

Psycholog stara się skłaniać przychodzące do niego osoby do refleksji nad własnymi działaniami. „Często ktoś wskazuje na drugą osobę, która robi wszystko źle. To jest atak; druga osoba zaczyna się bronić. Jeśli natomiast powiesz, dlaczego coś ci się nie podoba, dajesz też drugiej osobie przestrzeń do przedstawienia swojej narracji. Wtedy naprawdę dochodzi do rozmowy”. Różnica między oskarżaniem a stawianiem granic jest zasadnicza. Stawianie granic to mówienie o sobie: twoje inne zachowanie rani mnie, przeszkadza mi, jest dla mnie problemem. Oskarżanie skupia się natomiast na drugiej osobie: to ty jesteś problemem, to ty czynisz źle, to ty musisz się zmienić.

Zacząć od uznania własnych grzechów i problemów

Podobnie jak Scherphof, amerykańska autorka Margy Tripp argumentuje, że pojednanie zaczyna się od autorefleksji. W swojej książce „Nie jest za późno!” wskazuje rodzicom narzędzia, poparte tekstami biblijnymi, które mogą służyć odbudowie relacji z nastolatkiem lub dorosłym dzieckiem. Rozumie ból rodziców, którzy widzą, jak ich dziecko wybiera niewłaściwych przyjaciół, sięga po narkotyki lub nie chce już nic wiedzieć o wierze. Stawia jednak wyzwanie rodzicom, by popatrzyli najpierw na własną rolę w wychowaniu. Jako ojciec i matka jesteście przedstawicielami Boga dla swoich dzieci: czy pokazaliście właściwy Jego obraz?

Podobnie uważa Eline van Zelst, doradca psychospołeczny w reformowanej „Fundacji Schuilplaats”, Trzeba zacząć od siebie i zobaczyć więcej niż tylko niewłaściwe zachowania dziecka.

Trzeba uświadomić sobie, jak istotna dla dziecka jest rola rodziców, przekonuje Van Zelst. „Rodzicielstwo nie zaczyna się w okresie dojrzewania, ale od urodzenia. Jeśli sam jesteś zamknięty, nie możesz oczekiwać otwartości od swojego dziecka. Jako rodzic jesteś najważniejszym przykładem dla swojego dziecka, oprócz środowiska w szkole, które również jest bardzo ważne. Dlatego ćwicz bycie otwartym na swoje uczucia”.

To istotny klucz do relacji: komunikowanie własnych uczuć. Ale nie wykrzykiwanie ich w złości, tylko komunikowanie, mówienie o tym, co czujemy, tak, aby druga osoba umiała nas zrozumieć. Jeśli my, jako rodzice, nie umiemy zapanować nad własnymi emocjami na tyle, aby mówić o nich, a nie „obrzucać” nimi naszych bliskich, jak możemy tego oczekiwać od dzieci?

Rodzinna kłótnia nie jest dramatem samym w sobie. Są różne osobowości i różne modele relacji. Są tacy, którzy potrafią otwarcie mówić o swoich uczuciach i pragnieniach. To najlepszy model, ale nie jedyny. Są także dwa inne modele, które nie są błędne: „ognisty”, gdy małżonkowie i dzieci ostro się ścierają, ale szybko też się godzą oraz „wycofany”, gdy wszyscy tonują swoje emocje i starają się je przepracować samodzielnie. Jak pokazują badania psychologa Johna Gottmana, wszystkie trzy modele mogą sprawdzać się w rodzinie. To, co się z całą pewnością nie sprawdza – to model, w którym pojawia się krytyka, wzajemne oskarżenia, budowanie murów.

Kłótnia może być więc sposobem na ustalenie granic, przedstawienie jasno swoich potrzeb, emocji i pragnień. Nikt nie chce się kłócić, ale czasem lepiej jest wyartykułować to, co mnie boli, niż dusić to w sobie. Ważne jednak, aby wyrażając to, co jest we mnie, nie ranić drugiej osoby, nie robić z niej potwora, nie oskarżać, nie poniżać jej, ale mówić o sobie i tym, co czuję.

Nie ma jednego „złotego” sposobu

Wiele osób wierzy, że wspólne rodzinne posiłki są dobrą okazją do budowania więzi. I tak jest rzeczywiście w wielu rodzinach. Ale nie zawsze tak być musi. Jeśli jest jakiś skrywany problem, nierozwiązane napięcie, wspólne jedzenie nie pomoże. Nie zastąpi rozmowy o tym, co boli. Otwarcie musi nastąpić z obydwu stron. Jeśli rodzice nie mówią dzieciom o własnych uczuciach, o własnych problemach (oczywiście na takim poziomie, jaki jest w stanie zrozumieć dziecko w danym wieku), nie mogą oczekiwać, że dzieci same z siebie będą umiały i chciały otwierać się przed nimi.

A takie rozmowy z dziećmi należy zaczynać jak najwcześniej – nie dopiero wtedy, gdy wejdą w „trudny wiek”. Jak mówi Scherphof, wtedy dotarcie do dziecka może być bardzo trudne, bo w pewnym sensie jest ono jakby „w remoncie”, nie funkcjonuje w sposób stabilny, ale intensywnie przebudowuje się wewnątrz. To trzeba zrozumieć i uszanować – co nie znaczy jednak, że w tym czasie należy całkowicie zrezygnować z prób kontaktu z własnym dzieckiem.

Powszechne problemy

Ludzie często wolą zachować problemy w rodzinie dla siebie, nawet jeśli są one powszechne. Wstyd odgrywa w tym pewną rolę, zwraca uwagę Scherphof: „Jeśli w rodzinie często dochodzi do nieporozumień, czujecie, że zawodzicie jako rodzice. Jednak nie sądzę, że powinno się podchodzić do konfliktów w ten sposób. Rodzicielstwo jest wyzwaniem, zwłaszcza w naszym zapracowanym społeczeństwie. Nie spychajmy problemów pod dywan”.

Scherphof i Van Zelst radzą rodzicom zmagającym się z rodzicielstwem, aby nie zachowywali swoich wątpliwości dla siebie. Van Zelst: „Mówi się czasem, że dzielenie się to mnożenie. Możemy się uczyć tak wiele jedni od drugich. Przyjaciele czasem dają lepsze rady niż pracownicy socjalni”.

Podczas spotkań grupy pedagogicznej Scherphof zauważa, że rodzice nieraz doznają nagłego olśnienia. „Zmagają się samotnie z jakimś problemem i sądzą, że to tylko u nich jest tak źle. Nagle, na takim spotkaniu zauważają, że nie są sami”.

Być może w naszych parafiach zbyt mało się o tym mówi, nie ma też okazji do spotkań, podczas których jedni rodzice mogliby się szczerze dzielić z innymi swoimi problemami i spostrzeżeniami. To wyzwanie dla duszpasterzy, aby tworzyć warunki do takiego dzielenia: czy to poprzez jakąś formę spotkań małżeńskich, czy zapraszając co jakiś czas do parafii doradców życia rodzinnego albo ustalając stałe godziny w tygodniu, gdy można się z nimi spotkać.

Psychologia relacji rodzinnych to jeden wymiar. Drugi zaś – to modlitwa. Nie wszystko da się wyartykułować słowami, rozwiązać na płaszczyźnie naturalnej. Powołaniem rodziców jest także stała modlitwa za dzieci. Ta modlitwa powinna zawierać w sobie element błogosławieństwa, dziękczynienia oraz wstawiennictwa. Tak jak Janowi udało się odzyskać swego syna Dawida dzięki Bożej interwencji, gdy zawiodły ludzkie metody, tak może być w przypadku wielu innych rodziców. Czasem potrzeba olbrzymiej wytrwałości – jak w przypadku św. Moniki, która modliła się za swego syna, Augustyna, przez siedemnaście lat, zanim łaska nawrócenia przemieniła jego serce. Jednak nigdy rodzicielska modlitwa nie jest na próżno. I nie jest też czymś „ostatecznym”, ale jak najbardziej pierwszym i powinna być czymś oczywistym w arsenale „środków wychowawczych”.

Jak podkreśla Scherphof, gdy kończy się już dzień, „wieczorem oddajemy nasze dzieci w ręce Boga. Sami robimy co możemy, ale ostatecznie tylko Pan może udzielić błogosławieństwa.” Potwierdza to także Jan: „Nawet jeśli twoje dziecko jest daleko, Bóg ma moc, by sprowadzić je z powrotem”.

 

*Imiona Jan i Dawid są pseudonimami, opisywana historia jest jednak prawdziwa.

 

Źródła: Reformatorisch Dagblad, CNE, John Gottman, Margy Tripp

« 1 »

reklama

reklama

reklama