Zima się skończyła [GN]

O małych i wielkich samotnościach, automacie na radosne życie i karierze matki-Polki

Zima się skończyła [GN]

Autor zdjęcia: Jakub Symczuk

O małych i wielkich samotnościach, automacie na radosne życie i karierze matki-Polki z Natalią Niemen rozmawia Agata Puścikowska.

Agata Puścikowska: Córka wielkiego Niemena rozpoczęła karierę piosenkarki. Po nieudanej próbie podbicia list przebojów zaszyła się domowych pieleszach i śpiewa, że bycie mamą to kariera. Tak wygląda Twoja historia?

Natalia Niemen: — W baaardzo dużym skrócie (śmiech). Moja historia to tak naprawdę oddanie życia Jezusowi i chodzenie za Nim.

To od początku. W dzieciństwie czułaś się „inna”? Traktowano cię jako córkę TAKIEGO ojca?

— No właśnie nie czułam się niezwykła. Razem z siostrą byłyśmy wychowywane skromnie — bez przepychu, bez setek zabawek w pięciu szafach. Ojciec brzydził się lansem dzieci, choć zachęcał nas do rozwoju muzycznego. Rodzice nas kochali, ale nie rozpieszczali, nie wmawiali nam „wielkości”, bycia lepszymi.

Jako dziecko byłam też blisko Pana Boga, zaczytywałam się w żywotach świętych. Dzieciaki za oknem się bawiły, a ja na poważnie odmawiałam w pokoju Różaniec. Październikowe, majowe obchodziłam nie dla rozdawanych naklejek...

Czuję, że będzie jakieś „ale potem”...

— Zgadza się. Jako nastolatce szaleńczo brakowało mi akceptacji ze strony rówieśników. Wśród kolegów i koleżanek bardzo długo czułam się wyobcowana ze względu na swoją wrażliwość duchową i emocjonalną. Skuteczną próbą zwrócenia na siebie uwagi była wykalkulowana decyzja, by z osoby porządnej stać się bałaganiarą, z powściągliwej — mało kontrolującą, z niecierpiącej zapachu tytoniu — popalającą. Co gorsza, motorem owych działań było obejrzenie dość durnego filmu o losach młodzieży, znajdującej taką właśnie pseudowolność. Do dziś nie mogę się nadziwić, ileż głupoty w łepetynie mi siedziało (śmiech). Owe zachowania są jednak nieuniknione w tym wieku. Dodatkowo, diabeł pracuje na pełnych obrotach, by szczególnie młodego człowieka utwierdzać w błędnym przekonaniu o nim samym. Dodaj do tego grzeszną człowieczą naturę, a wyjdzie mieszanka pt. „jestem do kitu, jestem gorsza, brzydsza, nic mi nie wychodzi”.

Z zaniżonego poczucia własnej wartości czy nieśmiałość rodzi się często bunt.

— I tak było ze mną. Bunt trwał. Nie wiem, do czego by doprowadził. Na szczęście Bóg czuwa. Najpierw dotarł do mojej młodszej siostry. Eleonora nawróciła się. Mocno, nagle, przemieniła swoje życie o 180 stopni. Zaczęła do znudzenia gadać mi o grzechu, słowie Bożym, przebaczeniu. Ganiała mnie z Biblią: „Słuchaj! Chrystus jest jedyną drogą do Boga. Jeśli za Nim nie pójdziesz, skończysz w piekle. A Bóg tak Cię kocha!”.

To była piękna, acz brutalna postawa gorącego neofity, który nikomu nie przepuści (śmiech). Niemniej tę bardzo nieprzyjemną dla mnie konfrontację przyrównać mogę do wyjścia na światło słoneczne kogoś, kto latami był zamknięty w piwnicy i już się do tego przyzwyczaił. W pierwszym momencie jasność boleśnie oślepia, wzrok nie może przywyknąć. Boli i rozrywa jak nie wiem co. W świetle zaczynasz widzieć też, że jesteś brudny, zaniedbany, pożałowania godzien obdartus — a to nie jest miłe odkrycie. To analogia do grzechu. Chrystus, posługując się rozmaitymi okolicznościami, wyciągał mnie do życia. Płakałam strasznie, kłócąc się z siostrą. Odbijałam piłkę, że przecież jestem dobrym człowiekiem, że ona, mówiąc o mojej grzesznej naturze, zadaje mi cierpienie. Lecz głęboko, na dnie duszy szeptał jakiś delikatny głos: „To jest to, czego szukałaś. To jest TA DROGA. O to chodzi w życiu człowieka”. Ów głos jakby zachęcał do przedzierania się przez kłujące krzewy świadomości własnego grzechu pomimo wszystko. Podjęłam decyzję, by tego Chrystusa znaleźć, dowiedzieć się o Nim czegoś więcej. Zaczęłam czytać Biblię. Znalazłyśmy z siostrą wspólnotę wierzących. I tak zaczęła się nowa droga.

Na tej drodze była i solowa płyta, która...

—... została ostro zjechana. Bardzo to przeżyłam. Zastanawiałam się: może ja rzeczywiście powinnam się tej płyty wstydzić? Wielu ludzi dawało mi do zrozumienia, żem niegodna córka TAKIEGO ojca. Ogromne osamotnienie, ból, bunt. Znów nie wiedziałam, kim jestem i gdzie jestem. I jakoś nie docierały do mnie oczywistości, że gdybym nazywała się Kowalska, to i płyta zostałaby inaczej przyjęta... Jednakowoż za ten mój zawodowy falstart jestem Bogu dziś wdzięczna. Z perspektywy widzę, ile pokory, cierpliwości i dojrzałości zafundowało mi to niełatwe doświadczenie. Słowem — co mnie nie zabiło, to mnie wzmocniło! Po swoistej porażce solowej płyty pomogło mi bycie w Kościele, jako wspólnocie ludzi wierzących. W modlitwach, rozmowach, wspólnym byciu, śpiewaniu. Poznałam muzyków z chóru TGD, później chłopaków z New Life'm. Koncertowaliśmy, nagraliśmy parę płyt, powstały piękne, trwałe przyjaźnie.

Czułam, że naprawdę narodziłam się na nowo. Muzyka nie była już dla mnie najważniejsza. Część babskiej samotności i tęsknoty za bliskością, uczuciem została zamknięta, gdy poznałam swojego przyszłego męża. Generalnie to był bardzo przyjemny czas w moim życiu.

Religijne ciepełko?

— No wiesz, masz piękną relację z Bogiem, harmonijne relacje z ludźmi, swoją kochaną wspólnotę, sprawy dobrze się układają, wszyscy bliscy żyją. Radość, że kontrolujesz swoje życie. Duchowe także. Czułam się więc bezpieczna i spełniona. Taka sielanka duchowa. Z czasem jednak sytuacja zaczęła się stopniowo zmieniać. Choroba taty oraz kilka bolesnych rozczarowań ludźmi wprowadziły mnie w zgoła inne krajobrazy.

Po co to było?

— Może po to, żeby pokładać nadzieję w Panu, nie w ludziach? Może po to, żeby nie tratować relacji z Bogiem jak automatycznego przycisku: lekkie klik i jest miło? Modliłam się o uzdrowienie taty, ale nie dopuszczałam myśli o najgorszym. Byłam przecież na początku pierwszej ciąży. Starałam się postępować jak wzorowa mama z kolorowych pisemek. Głaskać brzuch, dobrze się odżywiać i nie denerwować, bo przecież stres zagraża dziecku... To jak Pan Bóg mógłby zabrać mi w takiej chwili ojca?

Zimą 2004 roku umiera dziadek Bronka.

— Nie życzę żadnej brzemiennej matce tego, co przeszłam... Gdy tata umierał, graliśmy z New Life'm koncert kolęd w Nysie. Gdy dowiedziałam się o najgorszym, całą noc wyłam. Przypominało to jakby żałosne arabskie zawodzenie... A syn w brzuchu... Potworne rozdwojenie: rozpaczasz za ojcem i dziecko chcesz chronić... Nie dało się tej straty nie przeżyć, a jednocześnie obarczałam się poczuciem winy, że Bogu ducha winne dzieciątko narażam na doświadczenie takich trujących emocji. To było tak, jakby ktoś mnie strącił w ciemną dolinę. Jednak nazajutrz zagraliśmy kolejny w trasie koncert. Bo chciałam. Tkwiłam w emocjonalnym, dziwacznym paraliżu, który paradoksalnie ratował mnie przez dwa tygodnie. A potem — zaczęła się wielka cisza. I ciemność. Depresja. Próbowałam się modlić, ale wychodziło mi dukanie. A stamtąd — ani widu, ani słychu. A tak chciałam Boga poczuć. To była chyba najgorsza samotność, jakiej doświadczyłam. Zima, która zdawała się trwać rok. Czułam, że tam jest ściana, pustka, nicość. Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił! Ludzie kazali brać się w garść, chwalić Pana, być takimi doskonałymi świętymi. Bardzo tego chciałam, ale nie umiałam. Najpiękniejszym wsparciem ze strony ludzi były słowa mojej koleżanki: „Bóg daje Ci prawo do żałoby. On nie chce, byś się spieszyła”. Rozwaliło mnie to! Oczywiście pozytywnie. Oby więcej takiego zrozumienia smutku, straty, żałoby można było znaleźć wśród wierzących. Dziś wiem, że choć człowiek nie zrozumie, to Pan Jezus zawsze. Bo sam doświadczył osamotnienia, niezrozumienia, odrzucenia. Kuszenie na pustyni, zdrada Judasza, wyparcie się przez Piotra, krzyż. Chrystus miał ciężkie życie. To dlaczego ja, Jego naśladowca, jak siebie nazywam, mam mieć lekko? I kolejny paradoks. Cierpienie i samotność mogą nas do Boga zbliżyć. Gdyby nie one, nie zwrócilibyśmy się do Niego. Szczęśliwym ludziom Pan Bóg nie jest potrzebny.

A szczęśliwym matkom-Polkom?

— Kurom domowym, chcesz powiedzieć? Jasne, że tak. Żeby w domowym sajgonie nie zwariować (śmiech)! A na serio: dzieci są darem nieprawdopodobnym. Bóg wiedział, co robi, dając dzieci: dzieci (czasem brutalnie) odzierają z egoizmu. A moim synom zawdzięczam uwolnienie od perfekcjonizmu, od skłonności do bezsensownego dumania, zamartwiania się. Dzięki ich obecności z nieśmiałej, zakompleksionej osóbki stałam się chyba najbardziej gadatliwą babą w powiecie (śmiech). A także — zaczęłam dużo więcej ćwiczyć głos. Chłopcy, kochane ancymony, są moją ogromną inspiracją i największą radością mojego życia. Wymęczą mnie, utoczą ostatnie soki (śmiech), ale jak gdzieś wyjadę na dwa dni, to tęsknię za nimi jak szalona. Takie słodkie osamotnienie. Gdy wracam, moi synowie, każą mi włączyć „bum — bum — bum”. Tak nazywają, od charakterystycznych pierwszych taktów, moją zjechaną przez krytyków płytę „Na opak”. I nucą: „Obudź się, zima się skończyła”...

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama