Rozmowa z zakonnicą ze Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, która przez dziesięć lat posługiwała na Syberii
Jak to się stało, że wyjechała Siostra na misje do Rosji?
Wszystko zaczęło się w 2005 r. od telefonu siostry przełożonej. Pracowałam wtedy na Ukrainie. Zapytała mnie, czy chciałabym pojechać do Magadanu. Początkowo kojarzyłam to miasto... z Afryką. Przełożona poradziła: „Popatrz na mapę Rosji”. Szukałam tego miasta przed Uralem, potem za nim, wzrokiem dotarłam na Syberię... Okazało się, że Magadan leży aż pod Czukotką, przy brzegu Morza Ochockiego.
Szarytki zaczęły tam posługiwać w 2000 r. Przybyły na zaproszenie arcybiskupa Alaski Franciszka Hirley'a. Gdy upadła żelazna kurtyna, do Rosji wreszcie zaczęto wpuszczać obcokrajowców. Hierarcha postanowił więc skorzystać z okazji i wybrał się na wycieczkę do Magadanu, oddalonego od Anchorage dwugodzinnym rejsem samolotem. Tam po raz pierwszy zetknął się z rzeczywistością łagrów. Zobaczył miasto zamieszkałe przez starszych ludzi, którzy wcześniej pracowali w obozach i nie mieli możliwości powrotu do swoich krajów. Zatrzymał się w hotelu. Szybko rozniosła się wieść, że jest księdzem. Wtedy tłumnie zaczęli odwiedzać go ludzie z prośbą, by ich wyspowiadał. Abp F. Hirley zrozumiał wówczas, że ludzie ci zostali pozostawieni sami sobie. Po powrocie do diecezji postanowił otworzyć tam misję. Z posługą do Magadanu pojechali kapłani z Alaski, a pięć lat później dołączyły do nich amerykańskie szarytki. Po dwóch latach siostry poprosiły o pomoc Polki. Dzięki pracy na Ukrainie czułam już nieco klimat Wschodu. Na Kołymę wyleciałam razem z s. Barbarą, pielęgniarką.
Jakie były pierwsze wrażenia?
Kołyma jest zupełnie inna niż Ukraina. Różni się nawet od syberyjskiej części Rosji. Do 1956 r. funkcjonowały tu potężne obozy pracy. Nikt nie mógł stamtąd wyjeżdżać, nie wpuszczano też osób postronnych; to była zamknięta strefa. Władze starały się ukryć prawdę o wszystkim, co działo się w łagrach. Do dziś żyją tam ludzie, którym udało się przetrwać nieludzkie warunki. Kiedy dotarłam na miejsce, spotkałam Polaków, Niemców, Finów. Byli przedstawiciele inteligencji rosyjskiej, Białorusini, Ukraińcy, a nawet Koreańczycy. Magadan jest miastem starych ludzi, młodsi nie chcą tam mieszkać. Warunki są bardzo trudne. Na Kołymie prawie osiem miesięcy trwa zima; -30ºC to norma, a im bardziej w głąb lądu, tym zimniej. Słupek rtęci spada nawet do -50ºC. Mieszkając tam, trzeba zmagać się z brakiem słońca i częstymi burzami śnieżnymi. Piękne są za to tzw. białe noce.
Z jakimi problemami borykają się dziś mieszkańcy Kołymy?
Ludzie są wycieńczeni, borykają się z brakiem odporności. Spotkałam się z licznymi przypadkami odmrożeń, chorób płuc, gruźlicy. Kłopoty zdrowotne to efekt pracy w nieludzkich obozach, m.in. przy wydobywaniu uranu. Wielu mężczyzn umarło, inni cierpią na poparzenie układu oddechowego - ich płuca na skutek napromieniowania wręcz się rozpadają. Na starość mają problemy z oddychaniem, duszą się. Niestety, poziom opieki medycznej jest tu bardzo słaby, brakuje dobrej diagnostyki i profilaktyki. W Magadanie funkcjonuje tylko jeden szpital.
Dysponowały Siostry skromnymi środkami, a przecież udzielenie fachowej pomoc wymaga znacznych nakładów finansowych...
Wykorzystywałyśmy wszystkie produkty dostępne w aptece. Robiłyśmy opatrunki i zastrzyki. Odwiedzałyśmy chorych w ich domach, myłyśmy ich, karmiłyśmy, robiłyśmy zakupy, sprzątałyśmy. Starałyśmy się towarzyszyć im w cierpieniu, byłyśmy przy nich, gdy umierali. Byłe więźniarki obozów często nie mogły mieć dzieci, gdyż wcześniej poddawano je przymusowym aborcjom. Gwałty w łagrach były na porządku dziennym. Wielokrotne skrobanki przyczyniały się do bezpłodności czy problemów z donoszeniem ciąży. Dla dawnych więźniów siostry były więc nie tylko pielęgniarkami. Traktowali nas jak własne dzieci, przy których mogą czuć się bezpiecznie. To była nasza misja. Pojechałyśmy na Kołymę, aby być z nimi do końca i pomagać w przejściu do Boga.
Jak odbierano Waszą pomoc i posługę?
Przytoczę historią babci Jany. Trzeba było zobaczyć jej promienną twarz, gdy odwiedziłam ją po raz pierwszy i powiedziałam po polsku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Jana urodziła się niedaleko Wilna, dziś jest to teren Białorusi. W paszporcie, w rubryce narodowość, miała wpisane „Polska”. Pod spodem widniała pieczątka „wróg narodu”. Taką adnotację dostawali wszyscy, którzy byli skazani na podstawie paragrafu 58. Uznano ich za więźniów politycznych. Po oswobodzeniu dostawali rosyjskie paszporty, ale pieczątka okazywała się stygmatem do końca życia. Z tego powodu nie mieli możliwości wyjazdu z Kołymy, ich dzieciom odbierano prawo do kształcenia się. Więźniom politycznym nie pozwalano też na podjęcie pracy w swoim zawodzie. Poznałam wielu Rosjan wywiezionych z Petersburga czy Moskwy. Byli wśród nich nauczyciele, inżynierowie, profesorowie. Z powodu pieczątki w paszporcie musieli pracować fizycznie w piekarniach, szyli buty albo łowili ryby.
Babcia Jana, gdy została wywieziona razem z siostrą, miała 17 lat. Ukarano ją w ten sposób za krytykowanie w swojej wsi sowieckiej władzy. Najpierw trafiły na Łubiankę. Po trwających półtora roku przesłuchaniach i biciu podpisała bez czytania wszystko, co jej podsunęli. Wyrok brzmiał: 25 lat ciężkich robót w łagrach na Kołymie. Została rozdzielona z siostrą. Koleją transsyberyjską wywieziono ją do Władywostoku. Następnie razem z tysiącami więźniów znalazła się na statku, który płynął do portu Nagajewo nazywanego „bramami piekieł”. Babcia śpiewała mi piosenkę, którą nuciła wraz z towarzyszami. Jej tekst mówił o tym, że Kołyma to ziemia przeklęta, z której nie ma powrotu.
Jednak babcia Jana przeżyła obóz...
W porcie poddawano więźniów segregacji. Mężczyzn wysyłano w głąb Kołymy, gdzie były kopalnie rudy żelaza i uranu. Babcia Jana najpierw pracowała przy wydobyciu rudy żelaza, potem przy budowie drogi. Stalin chciał połączyć Kołymę z innymi częściami Syberii. Dążył do tego, by utworzyć drogę lądową łączącą Jakucję z Magadanem. Tę tzw. trasę kołymską budowali oczywiście więźniowie łagrów. Nierzadko nazywa się ją „drogą na kościach”. Robotnicy często bowiem umierali przy pracy, a ich trupy były wykorzystywane do utwardzania trasy. Ostatecznie droga nie została ukończona, bo trafiono na bagna, brakowało też drewna... Babcia Jana przy wydobyciu rudy żelaza pracowała ponad 20 lat, zaś przy budowie drogi kilka następnych. Po śmierci Stalina władze socjalistyczne wydały dekret o oficjalnym zamknięciu łagrów i rozkonwojowaniu ludzi. Nie chcąc, by prawda o łagrach wyszła na jaw, umieszczono więźniów w specjalnej zonie. Nie pozwolono im też na wyjazd z Kołymy. Zresztą, z powodu braku kolei i dróg powrót i tak był niemożliwy. Więźniowie wrócili więc z łagrów z głębi Kołymy do portu Nagajewo i tam wybudowali miasto Magadan. Dziś liczy ono ponad 90 lat i mieszka w nim ok. 110 tys. ludzi.
Babcia Jana pomagała również w budowaniu miasta. Tam wpadła w oko człowiekowi, który pilnował byłych więźniów. Przyjął ją pod swój dach i dał nazwisko. Niestety, był dla niej bardzo okrutny, bił ją. Doczekali się jednego syna, który żyje do dziś. Kiedy słuchałam tej historii w 2005 r., babcia była już bardzo schorowaną osobą.
Nie ma się co dziwić, że trudno było Siostrom mówić o Bogu tamtejszym ludziom...
Do wiary w Jezusa przyznawało się Magadanie ponad 400 osób. Na tej podstawie poproszono władze w Moskwie o rejestrację katolickiej wspólnoty i możliwość korzystania z posługi kapłana. Z czasem z ofiar składanych na Alasce przez ludzi wierzących wybudowano w Magadanie kościół katolicki, do którego uczęszczają również grekokatolicy, a nawet kilka osób prawosławnych. W Magadanie mieszka też wielu ludzi, którzy stracili wiarę. Już sam fakt, że jesteśmy siostrami zakonnymi, w jakiś sposób mówił im o Bogu. Zanim jednak podjęłyśmy się głoszenia, najpierw postawiłyśmy na miłosierdzie, dając tym ludziom miłość, troskę, opiekę i służbę. Słowa przychodziły później... Wielu pytało, dlaczego pomagamy, dlaczego przyjechałyśmy na Kołymę. Dziwili się, że ktoś dobrowolnie chce tu zamieszkać. W kolejnych latach organizowałyśmy też różne inicjatywy z myślą o młodszych osobach. Głosiłyśmy im Jezusa, którego nie znali. Byłyśmy świadkami nawróceń, widziałyśmy, jak ludzie odkrywali Boga w swoim życiu. Zresztą, to działało w obie strony. Wydaje się, że jeśli ktoś jedzie na misje, to daje coś innym. Tymczasem okazuje się, że my, misjonarze, otrzymujemy dużo więcej...
Pobyt na Kołymie podsumowuje Siostra słowami: „To najpiękniejszy czas w moim życiu”. Dlaczego?
To był czas konfrontacji z wielkim cierpieniem egzystencjalnym. Bywało, że ludzie umierali na moich rękach bez przebaczenia w sercu. Kiedy mówiłam im o miłosierdziu, Bożej miłości, czułam, że trudno przyjąć im tę prawdę. Słuchali mnie jakby przez pryzmat swojego przegranego życia i cierpienia. Pytali: „Gdzie jest w tym wszystkim Bóg? Dlaczego na to pozwolił?”. Babcia Jana nie potrafiła wybaczyć Bogu, że swoje najpiękniejsze lata przeżyła w łagrze. Kiedy wyjeżdżałam do Polski, powiedziała, że byłam jedynym doświadczeniem miłości, jakie miała w życiu. Pomyślałam wtedy, że gdybym miała przybyć na Kołymę tylko dla niej jednej, byłoby warto.
Zetknięcie się z prawdą o ludzkich przeżyciach okazało się dla mnie wstrząsem. Otrzymałam katolickie wychowanie, potem formację w zakonie, ale w zetknięciu z tak wielkim cierpieniem zaczęłam stawiać pytania o swoją miłość do Boga, o to, jak odpowiadam na wszystko, co od Niego otrzymuję. Przebywanie z tamtymi ludźmi otworzyło mi też oczy na to, co mam, a czego oni byli pozbawieni przez lata. Dziesięć lat na Kołymie okazało się dla mnie czasem wielkich rekolekcji. Kiedy nie potrafiłam dotrzeć do mieszkających tam ludzi, zaczynałam mówić im o miłości. Oni nie zawsze widzieli Bożą miłość w swoim życiu, ale dostrzegali ją we mnie. Czuli, że jest ktoś, kto ich kocha. Przekonałam się, że człowiek może stać się przekazicielem miłości Boga. On posłał mnie do Rosji, by tamci ludzie przez moją miłość mogli przyjąć Jego miłość. Bóg mówi, by zawsze kochać w nadmiarze. Aby tak czynić, trzeba żyć z Nim w bliskości, czerpać od Niego. Kołyma nauczyła mnie, że wszyscy musimy być kanałem przepływu Bożej miłości. Jeśli jej miarą będzie nadmiar, doświadczymy przebaczenia i możliwości przekraczania własnych ograniczeń. Staniemy się zdolni do zmierzenia się z trudnymi sytuacjami, takimi jak ból, śmierć czy choroba. Warunkiem jest jednak ten nadmiar miłości.
Bóg zapłać za rozmowę!
AGNIESZKA WAWRYNIUK
Echo Katolickie 18/2017
opr. ab/ab