Cotygodniowy felieton z "Gościa Niedzielnego" (25/2001)
Na wakacje pewnie wielu z nas nie pojedzie, ale w domu też może być zabawnie. Zwłaszcza że po wakacjach wybory, więc specjalnie dla licznych podglądaczy, w ramach akcji rozrywkowej, politycy urządzają zabawę pod tytułem vanity fair, czyli po naszemu targowisko próżności, które nie całkiem jest fair. Efekt ma być ten sam, co w „Wielkim Bracie” — publika ma kogoś wyrzucić. Niektórzy uczestnicy zabawy chcieliby wręcz politycznej repliki publicznej egzekucji.
Na targowisku próżności przedstawiane są rozmaite obietnice, bardziej poprawnie (politycznie) zwane programami. Dlaczego targowisko próżności? Bo sprzedawcy rzucają wyzwanie staremu przysłowiu, iż nawet Salomon z próżnego nie naleje. Salomon może nie, ale polski polityk potrafi, a przynajmniej zapewnia, że potrafi. Skąd nalać — już wiemy, trzeba jeszcze tylko wiedzieć, komu wlać. Jak przystało na początek nowego milenium, polityk prowadzi badania rynku, czyli czyta gazety i raporty na temat opinii publicznej, szukając odpowiedzi na pytanie, co ludzi denerwuje. Nie lubią, gdy inni zarabiają zbyt dużo — obniżymy pensje bankowcom. Nie lubią kas chorych — zlikwidujemy kasy.
Pan Celiński, niegdyś dobry duch ziemi płockiej z UW (tak dobry, że skrępowany tą dobrocią płocczanie nie chcieli go już fatygować i wybrali kogoś innego), teraz jako mózg SLD zaproponował reformę reformy zdrowia: zamiast kas będą fundusze. Potem pewnie konsorcja, a końcu chyba Fort Knox. Najważniejsze, że wszystkim będzie lepiej, samorządy będą miały większy wpływ, zaś nad całością będzie czuwał minister zdrowia (taki był też pomysł SLD na NBP: płace się obniży, wszystkim będzie lepiej, a nad całością będzie czuwał minister finansów). Wygląda na to, że najbardziej popularna koalicja oraz niektórzy inni zawodnicy w peletonie chcą wygrać bitwę o kasy.
Dawno, dawno temu (wszelkie podobieństwo jest przypadkowe), byli tacy, którzy wygrali bitwę o handel, by potem wygrać wojnę z klientem — wmawiając mu cały czas, że ginie dla własnego dobra. Żeby wszyscy mieli lepszy dostęp do motoryzacji, wprowadzili losowania i przedpłaty, ministerialnie rozdzielali talony, a gdy talony zdenerwowały publiczność, to zamienili je na asygnaty. Mieli jeszcze kilka pomysłów, ale cierpliwość historii się skończyła. To stara opowieść, ale odkąd się dowiedziałem, że władze australijskiego miasta Hobart nadają przez głośniki piosenki Binga Crosby'ego, aby wypłoszyć niesforną młodzież z miejsc publicznych, to pomyślałem, że może taka ramota kogoś odstraszy.
Chyba, że uczynią to sami politycy, którzy też nadają stare przeboje. Niedawno obchodzono na Śląsku setną rocznicę urodzin Jerzego Ziętka, wojewody z czasów peerelu. Pani b. min. Blida (ta od eksmisji i zagrzybionych domków dla powodzian) wspominała go jako dobrego gospodarza, który potrafił wiele wydrzeć z budżetu dla swego regionu. Oto definicja dobrego gospodarza: wydrzeć coś innym. Ciekawe, czy w Płocku też tak podziwiali to śląskie gospodarowanie. Dobrzy gospodarze już myślą, jak zasłużyć na łaskawość przyszłych ministrów.
opr. mg/mg