Rozgrzeszenie Boże i rozgrzeszenie bezbożne

Z cyklu "Pytania nieobojętne"

Co odpowiedzieć na złośliwe przytyki, że „wy, katolicy, macie rozgrzeszenie, a my, niewierzący, sami musimy się uporać ze swoim grzechem”. Mam znajomego, który uwielbia w ten sposób sprawiać mi przykrość. Swoją złośliwość umieszcza zresztą bardziej w tonie niż w słowach. Tonem głosu daje do zrozumienia, że instytucja spowiedzi jest niemoralna, bo zwalnia nas od odpowiedzialności za złe postępki, od której nikt nie może nas zwolnić.

Myślę, że wystarczy, jeśli Pani mu powie, że takim mówieniem sprawia Pani przykrość oraz że może Pani kiedyś z nim na ten temat porozmawiać, jeśli będzie miał na to ochotę i minie mu agresywny nastrój. W każdym razie nie powinna Pani obmyślać żadnych wzajemnych złośliwości. Sprawy wiary są zbyt poważne, żeby rozmawiać o nich przy stole pingpongowym.

A co do spowiedzi i rozgrzeszenia, warto sobie uświadomić, że wszyscy — wierzący i niewierzący — jakoś się spowiadają ze swoich grzechów i szukają rozgrzeszenia. I często jest to spowiedź niestety niegodziwa. Ktoś na przykład mało, że spełnia swój zawód nieuczciwie, ale jeszcze się tym chlubi: „Czy się stoi, czy się leży, dobra pensja się należy” — spowiada się taki cwaniak przed kolegami, z góry udzielając sobie niegodziwego rozgrzeszenia. Na tej samej zasadzie podochoceni panowie będą publicznie wyliczać swoje erotyczne sukcesy, w środowisku przestępczym należy do dobrego tonu przechwalać się złodziejskimi wyczynami, a szanująca się kobieta bez żenady opowiada przygodnej znajomej, że „przerwała ciążę”.

„Za cudze nie piję” — powiada pijak i czuje się rozgrzeszony z tych wszystkich łez, które wylewają z jego powodu żona, dzieci, rodzice. „Ona sama tego chciała” — tłumaczy beztrosko chłopak, który skrzywdził dziewczynę, i dziwi się, że takie wyjaśnienie może kogoś nie przekonywać. „Coś mi się od życia należy!”, „chyba mam prawo do szczęścia” — rozgrzesza się bezbożnie mąż, któremu przyszła ochota porzucić żonę i dzieci; tak samo rozgrzesza się dziewczyna, która go poderwała, dodając do tego argument, że „tamto małżeństwo było od początku nieudane”. „Musiałam” — powiada kobieta, która zabiła własny płód; „Wiem, że to bardzo wielkie zło — mówi z płaczem — ale naprawdę nie było innego wyjścia”. Jak gdyby na tym Bożym świecie człowiek kiedykolwiek musiał czynić zło!

I tak bez końca można przytaczać różne fałszywe usprawiedliwienia, którymi za podszeptem diabła próbujemy się rozgrzeszać. „Brać państwowe to nie kradzież” — tłumaczą sobie niektórzy, jak gdyby zamach na dobro wspólne nie był przestępstwem moralnym. „On, gdyby tylko mógł, zrobiłby ci to samo” — zagłusza żona mężowskie wyrzuty sumienia z powodu gangsterskiego postępku wobec kolegi w pracy. „Wszyscy tak robią”, „teraz mamy dwudziesty wiek”, „ksiądz tak gada, bo musi” — oto garść rozgrzeszeń uniwersalnych, którymi można uspokoić sumienie w bardzo rozmaitych sytuacjach.

Nie ma człowieka, który mógłby z czystym sumieniem powiedzieć o sobie: „nigdy nie szukałem rozgrzeszeń u diabła!” Niekiedy rozgrzeszeń tych szukamy nie tyle w takim lub innym fałszywym argumencie, co raczej w przymknięciu oczu na jakąś sferę naszego życia i postępowania. To nawet wygodniej nie zastanawiać się nad oceną moralną naszych wątpliwych postaw niż wymyślać samousprawiedliwienia. Czasem znów — żeby się rozgrzeszyć z tego, że zapaliliśmy diabłu ogarek — ofiarujemy również Panu Bogu jakąś świeczkę: „Patrz, Panie Boże, nie jestem przecież taki zły; coś dobrego w życiu też robię!”

Gorzej: człowiek próbuje niekiedy samego Pana Boga powołać na świadka fałszywego rozgrzeszenia. Gott mit uns to tylko jeden z licznych wariantów takiej postawy. „Pan Bóg na pewno nie jest przeciwko naszej miłości, to tylko Kościół zakazuje nam żyć razem” — czy nie słyszy się takich głosów? Albo: „Bóg jest miłosierny” — mówi złoczyńca, nie zdradzający najmniejszej ochoty do zmiany życia, jak gdyby miłosierdzie Boże polegało na pobłażaniu grzechom. Albo: „Pismo Święte nigdzie nie mówi, że to jest grzechem” — powiada ktoś, najczęściej zresztą niesłusznie.

Toteż nie dziwmy się, że nawet sakrament pokuty — dany nam, abyśmy mogli uzyskać prawdziwe rozgrzeszenie — bywa nadużywany. Pani znajomy ma jednak jakąś część racji. Istnieje bowiem pokusa traktowania świętej spowiedzi jako okazji do zwolnienia się od odpowiedzialności za złe czyny albo sprowadzenia sakramentu wyłącznie do roli środka higieny psychicznej. I wszyscy po trosze takiej pokusie ulegamy.

Ale przecież sakrament z istoty swojej jest czymś zupełnie innym. Nawet na temat stanu faktycznego jestem optymistą: chociaż przyjmujemy go nie zawsze dość głęboko, to jednak na ogół w duchu wiary, zgodnie z jego naturą.

Czym jest sakrament pokuty? Na czym polega otrzymane w nim rozgrzeszenie? Niech do odpowiedzi doprowadzi nas refleksja nad następującą jego cechą: sakrament pokuty zobowiązuje człowieka do spojrzenia na siebie w świetle obiektywnego prawa moralnego. My nosimy w sobie odruchową niechęć do takich spojrzeń i częściowo daje ona o sobie znać również podczas naszych spowiedzi. Mianowicie ciężar smutnej prawdy o mojej grzeszności jest tak duży, że bezwiednie prawdę tę w sobie zagłuszam i zaledwie jej cząstkę dopuszczam do świadomości. Człowiek nie udźwignąłby samotnie całej prawdy o sobie, toteż instynkt życia próbuje nas przed nią chronić. Niekiedy napór tej przygniatającej prawdy potrafi stłumić przeciwdziałania instynktu życia, ale wówczas człowiek — widząc całą swoją podłość — popada w rozpacz. Przeważnie jednak mały realizm bierze górę nad naszą samowiedzą, człowiek tworzy sobie przystosowany do swojej małej miary ideał człowieka uczciwego i pochlebia sobie, że w zasadzie od tego ideału nie odbiega. Tutaj leży główne chyba źródło owej pomysłowości, z jaką szukamy fałszywych rozgrzeszeń.

Otóż sakrament pokuty umożliwia nam pełniejsze spojrzenie na siebie, bez obawy popadnięcia w rozpacz i bez potrzeby szukania fałszywych rozgrzeszeń. Mianowicie patrzę wówczas na siebie w obecności Chrystusa, który potępia mój grzech, ale mnie samego kocha: jeśli potępia mój grzech, to właśnie z miłości do mnie. W ten sposób opory ze strony instynktu życia, aby stłumić we mnie pęd do samowiedzy, tracą rację bytu: Chrystus jest przecież Zbawicielem, który po to prowadzi mnie do pełniejszego poznania samego siebie, aby pomóc mi wyzwolić się z różnych ciemności, które utrudniają mi być w pełni człowiekiem.

Jest to wielka szansa. Dzięki sakramentowi pokuty mam możliwość głębszego poznania i potępienia mojego grzechu, a zarazem nie będzie to mnie przygniatało, gdyż po to przecież człowiek poznaje swój grzech i pokazuje go Chrystusowi, żeby zostać przez Niego uzdrowionym. Szkoda, że zbyt często marnujemy tę szansę. Często przystępujemy do spowiedzi jako „ludzie uczciwi”, w których po dawnemu działają liczne zahamowania, utrudniające poznanie samego siebie. Spowiedź przypomina wówczas raczej rytualne oczyszczenie niż otwarcie się przed Chrystusem, aby On ogarnął mnie swoją uzdrawiającą światłością; taka spowiedź jakby mijała się z tym, co najważniejsze, jakby nie była dość zakorzeniona w moim życiu. W skrajnych przypadkach ktoś może przychodzić do spowiedzi, aby uzyskać od Chrystusa akceptację dla tych swoich grzechów, których nie chce sobie uświadomić albo których postanowił nie uważać za grzech.

Powtarzam, sakrament pokuty jest dla nas wielką szansą. I szkoda jej marnować. To tak, jakby chory na raka, mając dostęp do lekarza osiągającego znakomite wyniki w walce z tą chorobą, bał się do niego wybrać, aby nie usłyszeć autorytatywnie, że jest chory na raka; albo jakby przyszedł do tego lekarza, ale ukrywał przed nim objawy choroby. W innej sytuacji ukrywanie zła przed samym sobą mogłoby mieć sens, chroniłoby na przykład przed załamaniem, ale ten Lekarz potrafi przecież wydobyć z najgroźniejszej nawet choroby!

Lepiej zobaczyć się grzesznikiem w oczach Chrystusa niż uczciwym w swoich własnych. Nie tylko dlatego, że lepiej widzieć się w prawdzie niż w półprawdzie. Również dlatego, że Chrystus wypomina nam grzechy z miłości do nas: po to uświadamia mi mój grzech, aby mnie oczyścić i obdarzyć coraz to pełniejszym życiem. Jak widzimy, sakrament pokuty traci zupełnie swój sens poza wiarą w Chrystusa Zbawiciela. Ale też wiara w Chrystusa Zbawiciela wręcz woła o odblokowanie zahamowań, krępujących samowiedzę o naszej grzeszności.

Że zaś sakrament pokuty może zostać wykorzystany do łatwego zwalniania się od odpowiedzialności? Niestety, nie jest on jedynym dobrem, jakie może być nadużyte lub nie dość wykorzystane. Prąd elektryczny może zabić człowieka, fizyka zaowocowała ubocznie bombą atomową, a rozwój dzieł miłosierdzia może postronnych ludzi zamknąć na potrzeby bliźnich: „to nas nie obchodzi, od tego są inni!”

Ale przecież w sakramencie pokuty chodzi o coś dokładnie odwrotnego: o zwiększenie odpowiedzialności nie tylko za nasze postępowanie, ale w ogóle za siebie. Do istoty bowiem postawy pokutnej należy chęć naprawy tego, co w złu przeze mnie spowodowanym jeszcze da się naprawić, żal za grzechy (nie emocjonalny tylko, ale całoosobowy, a więc wyrażający się między innymi w otwarciu na uzdrawiającą moc Chrystusa, w czynnym wyjściu naprzeciw łasce sakramentalnej), postanowienie poprawy, czyli oparte na łasce Bożej dążenie do naprostowania mojej postawy życiowej.

Rozgrzeszenie Boże nie zwalnia nas od odpowiedzialności, ale właśnie ją aktywizuje. Natomiast zmniejsza w nas potrzebę szukania różnych rozgrzeszeń pozornych, a te wręcz z natury swojej zagłuszają w nas poczucie odpowiedzialności.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama