Żeby dobrze przeżyć Boże Narodzenie, trzeba się zatrzymać - poczekać. Inaczej nie spotkamy się z Tym, który przyszedł i znów przychodzi...
Bóg — Pan czasu — przychodzi do człowieka właśnie w czasie, przesuwając jego zwrotnicę w stronę wieczności. Przychodzi, by nasze kruche jestestwo wzmocnić swoją siłą.
Każdemu z nas w różny sposób objawia się sens Bożego Narodzenia. Utkany jest z naszych doświadczeń, wspomnień, przeżyć — zwłaszcza z dzieciństwa. W kościele zapalamy już czwartą świecę roratną na zielonym wieńcu, Dzieciątko Jezus „schodzi” coraz niżej po stopniach drabiny, w świątyniach ustawiane są już szopki...
Jednak jak łatwo nam dzisiaj nie zauważyć przychodzącego Boga. Żyjemy w czasach, które jak mantra powtarzają: „Boga nie ma. Jesteś wolny. Możesz robić, co chcesz. Nic cię nie ogranicza”. Tyle tylko, że to właśnie Bóg daje ci tę rozsławioną współcześnie wolność, a nie świat. Komercjalizacja Bożego Narodzenia przesłania jego prawdziwą tajemnicę — że oto jesteśmy świadkami narodzin Tego, który dla nas stał się dzieckiem.
Znad klawiatury komputera rozmyślam nad znakami zapowiadającymi bliskość Wigilii. Przesuwają się obrazy najmilsze: pękata choinka, jemioła, rodzinny gwar, zapach potraw przygotowywanych tylko raz w roku... Rodzi się Bóg prawdziwy. Co to znaczy? Przecież już raz się narodził! „Słowo stało się ciałem” — powie Ewangelista Jan.
Mamy przed oczyma betlejemskie sceny, aby je pojąć, posłużmy się kluczem pośrednim otwierającym drzwi do tajemnicy Bożego Narodzenia. „Niech się zapali każdy przystanek, bo idzie Oczekiwany” — pisał w wierszu poeta.
Dlaczego o nocy? „Dzieciństwo i religia żyją nie pojęciami, lecz symbolami i obrazami” — wyjaśnia jeden z kapłanów. Noc z perspektywy dziecka to najczęściej lęk przed ciemnością i samotnością. Noc ewokuje wszystko, co obce, dalekie, tajemnicze, bezkształtne. Wyolbrzymia niebezpieczeństwa i kłopoty, napełnia trwogą, wykorzenia nas ze świata. Znane przedmioty potwornieją w mroku; dobiegające z oddali odgłosy wydają się donośne. Noc bywa niekiedy porą „przypływu sumienia”, długich godzin spędzanych na dociekaniu, roztrząsaniu problemów. Są noce bólu i rozpaczy, noce miłości i noce zdrady.
Co ciekawe, Bóg wybiera noc. Ta pora należy do Niego, a nie do człowieka. Nocą Bóg przemawia do człowieka, ingeruje w jego losy, niesie pomoc i pociechę, przekazuje swoje słowo. W liturgii obchodzimy dwie święte noce: narodzenia i zmartwychwstania. Bóg rodzi się nocą, by rozjaśnić nasze życie swoim blaskiem, by znikło wszystko, co nam Go przysłania, by na nowo „oswoić” obcy nam świat. Bóg jest płomieniem wśród nocy.
Światło zapowiadane przez proroków staje się rzeczywistością w osobie Jezusa Chrystusa w Nowym Testamencie. Światło jest znakiem Boga, „jest ono jakby odbiciem Jego chwały”, odbiciem Bożej mądrości i mocy. Swoim prawem Bóg oświeca kroki człowieka, jest lampą, która go prowadzi, ratuje przed niebezpieczeństwem, staje się ocaleniem, prowadzi go ku radości. Bóg „wezwał nas do prawdziwego swojego światła” (1 P 2, 9). Jesteśmy zatem powołani, aby „żyć jak synowie światłości” (Ef 5, 8) i zaproszeni na spotkanie. Przychodząc nocą jako małe, bezbronne dziecko, sprowokował miłość.
O TEJ nocy napisano już wiele. Nieodmiennie fascynuje artystów, muzyków, twórców poezji i prozy, śpiewamy o niej w kolędach i pastorałkach: że cicha, ciemna, święta... Frapujący jest jednak inny jej aspekt. W tę noc Bóg i człowiek niejako zamienili się rolami. To Jezus jest bezsilny, kruchy, zagrożony, potrzebuje człowieczej opieki i troski. Nagość Boga onieśmiela i zawstydza. Miłość obdarowuje nas swoją obecnością, powierzając się w bezgranicznym zawierzeniu Niewieście z Nazaretu. Boże Narodzenie to czułe świadectwo zjednoczenia Boga z człowiekiem. To nadzieja, że najbardziej niemożliwe jest możliwe. To umiłowanie uprzednie, najpierwsze.
Nadchodzi noc betlejemska. Noc zaskoczenia. Noc paradoksów. Noc adoracji. Może warto na wydarzenie z betlejemskiej szopy spojrzeć oczami Maryi.
Wiemy, że była wybrana przez Boga, pochodziła z Nazaretu, że Jej fiat otworzyło drogę dla naszego zbawienia. Nie znamy szczegółów spotkania Maryi z aniołem. Wiemy, że przesłanie od Boga było krótkie. Wiemy, że archanioł umocnił Ją, by mogła przyjąć Boże wybranie, ale pozostała sama ze słowami zwiastowania. Ona jedna — żona cieśli — wiedziała, że Syn został dziewiczo poczęty.
Ludzka obojętność, niezrozumienie, samotność towarzyszyły Jej od samego początku.
Ubogie narodzenie w betlejemskiej szopie, którego świadkami byli: Józef, aniołowie, gwiazdy, zwierzęta, pasterze i mędrcy, było jednocześnie darem największej Miłości. Odtąd Maryja będzie w samotności i milczeniu przeżywać swoje szczęście z Jezusem, „rozważając wszystko w swoim sercu”. Pokłon pasterzy i magów, ucieczkę do Egiptu, nieznane nam bliżej dzieciństwo Jezusa.
I dalej będzie niemal w milczeniu, dyskretnie, towarzyszyć swojemu Synowi, pozbawiona Jego bliskości i obecności. Aż po krzyż. „Świat jest w Tobie, | kiedy strapiona | zdmuchujesz kropelkę potu | z czoła dziecka: | świat ocalony” — pisał w wierszu ks. Jan Sochoń.
Kiedy ten Nowonarodzony podrośnie, będzie tłumaczył ludziom Pisma, będzie nauczał tłumy, uzdrawiał, uwalniał opętanych, odpuszczał grzechy, opowiadał przypowieści, wybierze Dwunastu, a jednemu z nich „da klucze do [swego] królestwa”. Przyjmie krzyż naszych win, „zada śmierć naszej śmierci”, tak byśmy mogli razem z Nim żyć wiecznie.
Ale o tym nie dziś...
Jeszcze zdążę. Mam dużo czasu... — tłumaczymy często zwłokę, zaniedbanie. A przecież „czas to miłość” — pisał kard. Stefan Wyszyński. W jaki sposób okazaliśmy naszą miłość do Boga, do bliźnich podczas tegorocznego Adwentu?
Czy postępowaliśmy tak jak pewna pobożna staruszka z jednego z włoskich opowiadań, która czekała na Boga. Kiedy na modlitwie usłyszała zapewnienie: „Dziś przyjdę cię odwiedzić”, przygotowała się najlepiej, jak umiała. Uczesała siwe włosy, ubrała najlepszą sukienkę, posprzątała swój niewielki pokój i upiekła ciastka. Czekała. Trzykrotnie otwierała pukającym do jej drzwi osobom, ale każdą z nich gwałtownie i nieuprzejmie odprawiała. Ani w sąsiadce, która prosiła o odrobinę soli, ani w małym chłopcu sprzedającym guziki i tanie mydła, ani w starcu proszącym o kawałek chleba nie rozpoznała przychodzącego Boga. Usnęła głęboko rozczarowana i zawiedziona. „Dziś trzykrotnie przyszedłem cię odwiedzić i ani razu Mnie nie przyjęłaś!” — usłyszała we śnie.
Nie krępujmy się swojej religijności. Wybierzmy się na ostatnie Roraty, poślijmy bliskim kartki z wizerunkiem Nowonarodzonego, a nie z czerwononosym reniferem czy nadłamaną gałązką świerku, na której wisi jedna bombka, pod choinką niech stanie szopka z małym Jezusem i pochyloną nad Nim Świętą Rodziną (wspominam o tym nie bez kozery, bo coraz trudniej odnaleźć takową na sklepowych półkach), odkurzmy kolędowe śpiewniki...
Jednak przede wszystkim tęsknijmy do spotkań i świadomie uczestniczmy w radości dzielonej we wspólnocie wierzących. Bogaćmy się milczeniem, światełkami stajenki, w której leży Nowonarodzony, Światłość dla naszego „połamanego” i zatroskanego świata.
„Przyjdź na świat, by wyrównać rachunki strat...” — w uszach brzmią mi słowa pastorałki.
Przyjdź, bo kończy się noc i zaczyna się mój szary dzień. Zaraz zaprzęgnę się do mojego małego kieratu, będę zżymać się z moimi niewiernościami, walczyć z pokusami, szukać akceptacji wśród tych, którzy są mi nieprzychylni.
Przyjdź, kiedy będę radosna i kiedy będę samotna, kiedy nie będę mieć już sił, by podjąć walkę, kiedy będę postępować tak, jakby Ciebie nie było...
Przyjdź i daj się poznać w spotykanych osobach.
Wierzę, że w tę noc przychodzi Bezdomny z Betlejem do ludzi pozbawionych domu, Słaby do cierpiących, Bezbronny do zagrożonych, Wszechmocny do tych, którzy utracili już najmniejszą nadzieję...
To jest Jego czas.
„Przyjdź do nas i z nami trwaj,
Wbrew tak zwanej ironii losu”.
opr. mg/mg