Fragmenty biografii (kanonizacja 17.10.2010)
ISBN: 978-83-7505-665-5
wyd.: WAM 2010
Szósty lipca 1993 roku, dzień, w którym papież Jan Paweł II ogłosił w Rzymie, że Mary MacKillop zostanie pierwszą Australijką wyniesioną na ołtarze, był zapowiedzią końca długiego oczekiwania dla czterech i pół miliona australijskich katolików. Mijało już sześćdziesiąt siedem lat od chwili, kiedy podjęto pierwsze kroki w tym — jak się miało okazać — powolnym, skomplikowanym i kontrowersyjnym procesie.
Datę oficjalnych uroczystości beatyfikacyjnych wyznaczono na styczeń roku 1995. Specjalnie z tej okazji do Australii przybył Ojciec Święty. Beatyfikacja to pierwszy z dwóch kluczowych etapów na drodze do wyniesienia na ołtarze. Beatyfikowana osoba otrzymuje tytuł błogosławionej, co oznacza, że zostaje uznana za godną, aby w danym regionie świata otaczano ją szczególną czcią. W przypadku Mary MacKillop regionem tym była Australia. Beatyfikacja pierwszej Australijki okaże się pamiętnym dniem nie tylko dla tamtejszego Kościoła katolickiego, lecz dla całego narodu.
Zaledwie dwa dni później, 8 lipca 1993 roku, zdecydowano, że dla uczczenia papieskiego oświadczenia zostanie otwarta kaplica Mary MacKillop znajdująca się przy Mount Street w dzielnicy North Sydney (zamknięto ją wcześniej w celu renowacji). Okazją ku temu była tzw. msza pielgrzymia, którą odprawiano co miesiąc ku czci Mary. Chociaż wcześniej przez wiele tygodni utrzymywała się piękna pogoda, wieczorem przed zaplanowaną mszą nad ziemią zawisły ołowiane chmury, które przyniosły ulewny, zacinający deszcz i zimny, przenikliwy wiatr. Teren wokół kaplicy pokrywała warstwa błota i mokry gruz nieodłącznie towarzyszący pracom renowacyjnym. Front był zabity deskami, a przez szczytowy dach woda nieustannie kapała do środka.
Okropna pogoda i trwający remont bynajmniej nie ostudziły entuzjazmu wiernych czcicieli Mary. O wyznaczonej godzinie — gdy reszta mieszkańców North Sydney chowała się we wnętrzach budynków mimo zazwyczaj gorączkowej pory popołudniowego posiłku — na Mount Street zrobiło się tłoczno od podskakujących parasoli. Wszystkie zmierzały w kierunku kaplicy — eleganckiego budynku, którego łagodny majestat otaczały wydłużone cienie wieżowców, a w pobliżu słychać było głuchy pomruk autostrady.
Wewnątrz kaplicy w ławkach zasiadł eklektyczny tłum: siostry zakonne, matki z dziećmi, biznesmeni w garniturach, ludzie chorzy, starsi, schludnie ubrane panie i nastolatki. W sumie kilkaset osób. Wszyscy przyszli tutaj w jednym celu: aby za wstawiennictwem Mary MacKillop modlić się o cud — dla nich samych, dla krewnych, dla osoby siedzącej obok. Podczas modlitwy wiernych na głos wypowiadali swoje intencje, prosząc o wstawiennictwo u Boga: za córką chorą na białaczkę, za ojcem z chorobą Parkinsona, za siostrą chorą na raka, lecz także o pomoc w rozwiązaniu trudnych problemów w różnych miejscach na całym świecie.
Nie mieli wątpliwości, że Mary spełni te na pozór nierealne prośby. Każdy zwracał się kiedyś do przyjaciół o pomoc w trudnych chwilach, być może prosząc ich o modlitwę. Katolicy wierzą, że w takich momentach można się również zwracać do ludzi, którzy zmarli i odeszli do Boga. Wstawiennictwo „świętych”, którzy — jak się nas zapewnia — znajdują się wyjątkowo blisko Boga, w szczególny sposób może przyczynić się do Jego niezwykłych interwencji.
Ogłoszenie przez papieża wiadomości o wyniesieniu na ołtarze Mary MacKillop zostało poprzedzone formalnym uznaniem przez Kościół katolicki roli, jaką odegrała ona w cudownym uzdrowieniu chorej na białaczkę Australijki. Kobieta, o której mowa, usłyszawszy w 1961 roku straszną diagnozę, modliła się żarliwie do Mary, prosząc o uratowanie życia. Wbrew prognozom specjalistów jej stan powoli zaczął się poprawiać. Mniej więcej trzydzieści lat i sześcioro dzieci później nie tylko żyje, ale całkowicie wyzdrowiała.
Był to jednak tylko jeden z wielu udokumentowanych cudów koniecznych do uznania Mary za świętą, które papież mógł zaakceptować. Do australijskiego Zgromadzenia Sióstr Świętego Józefa, które założyła Mary MacKillop, przychodziły setki listów od ludzi deklarujących gotowość potwierdzenia mocy modlitwy. Prostota tych świadectw bywa wzruszająca: pewna kobieta odzyskała spokój umysłu; w pewnej rodzinie zapanowała zgoda; jakiś mężczyzna zachował pracę; gdzie indziej znowu wyczekiwane opady deszczu uratowały plony. Ale są też ludzie, którzy, jak kobieta chora na białaczkę, dziękują za coś znacznie cenniejszego: za ocalone życie.
Do tego grona należą Emma i Kevin (nie są to prawdziwe imiona). Oboje wymknęli się śmierci w okolicznościach, które wprawiły lekarzy w zdumienie. Wśród dokumentów potwierdzających ich świadectwo znajdują się listy od rodziców, przyjaciół i krewnych, jak również oficjalne oświadczenia lekarzy i innych specjalistów. Lekarze wprawdzie nie używają w odniesieniu do aktów uzdrowienia określenia „cudowne”, ale na ogół przyznają, że rzeczywiście wydarzyło się coś niezwykłego.
Emma i jej siostra bliźniaczka przyszły na świat sześć lat temu. Porodowi towarzyszyło wiele komplikacji. Ich mamę, Sue, przyjęto do szpitala w Sydney na pięć tygodni przed wyznaczoną datą rozwiązania, ponieważ wykryto nieprawidłowości w jednym z łożysk. Zaledwie kilka dni później rozpoczęła się akcja porodowa. Pierwsze dziecko urodziło się bez problemów, natomiast drugie, Emma, przez dwadzieścia pięć minut było niedotlenione na skutek problemów związanych z ułożeniem się pępowiny. Po porodzie Emma miała drgawki. Natychmiast przeniesiono ją na neonatologiczny oddział intensywnej opieki i poddano resuscytacji. Lekarze powiadomili Sue i jej męża, że nawet jeśli Emma przeżyje, będzie miała poważnie uszkodzony mózg. W pewnym momencie sytuacja wyglądała tak beznadziejnie, że lekarze właściwie przestali walczyć o jej życie.
Właśnie wtedy rodzice Emmy poprosili rodzinę i przyjaciół, w tym jedną z sióstr józefitek, aby za wstawiennictwem Mary MacKillop prosili Boga o cud. Emma nie tylko przeżyła, ale ku zadziwieniu lekarzy jej mózg nie został uszkodzony. Badania przeprowadzone miesiąc później wykazały, że rozwija się prawidłowo pod każdym względem. Wkrótce wypisano ją ze szpitala. Rodzice przywozili ją jeszcze na regularne badania kontrolne, nigdy jednak nie wykryto u niej żadnych problemów — ani fizycznych, ani psychicznych. Za każdym razem okazywało się, że Emma znajduje się na prawidłowym etapie rozwoju.
Sue mówi: „Teraz lekarz traktuje ją tylko jako ciekawostkę, bo jest pewien, że i tak nie znajdzie u niej żadnych wad”. Rodzice Emmy są przekonani, że Mary usłyszała ich modlitwy i poczuła ich ból. Wierzą, że to właśnie za jej wstawiennictwem Bóg ocalił życie córki.
Drugi przypadek — dotyczący Kevina — wydarzył się ponad dwadzieścia lat temu w australijskim stanie Queensland. Szesnastoletni wówczas Kevin grał w australijską odmianę futbolu, kiedy upadł na niego „młyn”, łamiąc mu piąty i szósty kręg — bardzo wrażliwe i niezwykle ważne kości w górnej części kręgosłupa. W rezultacie stracił władzę w rękach i nogach, a jego pęcherz przestał funkcjonować. Mimo licznych operacji stan Kevina nie ulegał zmianie. Specjaliści poinformowali jego i jego rodzinę, że do końca życia będzie sparaliżowany od ramion w dół.
Ksiądz z miejscowości, w której mieszkał Kevin, zaapelował do ludzi chodzących do kościoła, aby zwracali się do Mary MacKillop w intencji powrotu chłopca do zdrowia. Jako obiecujący młody zawodnik futbolu australijskiego Kevin był dobrze znany w swojej dzielnicy. Rozpoczęto nowennę, w której uczestniczyli wszyscy członkowie wspólnoty. Każdy zobowiązał się, że przez dziewięć dni będzie odmawiać specjalnie na tę okazję ułożone modlitwy, prosząc Mary MacKillop o wstawienie się u Boga w intencji uzdrowienia Kevina. W tym samym czasie siostry ze Zgromadzenia Świętego Józefa przesłały Kevinowi zdjęcie Mary, które przypięto do opaski na jego ręce. Przywiązał się do tej fotografii tak bardzo, że nie chciał się z nią rozstawać. Zaledwie w trzynaście dni po przyjęciu do szpitala, wbrew oczekiwaniom i opinii ekspertów, Kevin zaczął odzyskiwać władzę w palcach rąk. Kiedy pięć miesięcy później wypisywano go ze szpitala, odzyskał czucie we wszystkich grupach mięśni nóg i mógł nawet samodzielnie się poruszać, chociaż na bardzo krótkim dystansie.
Jeżeli jednak chodzi o ręce i dłonie, poprawa była niewielka. Mimo zaskakującej poprawy przyszłość Kevina nadal rysowała się w czarnych barwach. Miał być na zawsze przykuty do wózka inwalidzkiego, nigdy nie miał odzyskać władzy w rękach, a pęcherz miał być opróżniany w sposób mechaniczny co dwie godziny. Chłopca poinformowano, że do końca życia będzie wymagał leczenia ambulatoryjnego. Jak się miało okazać, życie przewidziało inny rozwój wydarzeń. Osiemnaście miesięcy po wypadku Kevin nie musiał już korzystać z wózka, jego pęcherz znów funkcjonował prawidłowo. Odzyskał również władzę w ramionach i dłoniach, mimo że nadal były osłabione. Jego stan poprawił się na tyle, że nie wymagał już nawet opieki ambulatoryjnej.
Personel medyczny był zdziwiony. Lekarz Kevina napisał w końcowym raporcie: „Nie ulega wątpliwości, że nastąpiła regeneracja centralnego układu nerwowego. Fakt ten stoi w sprzeczności z aktualną wiedzą medyczną i zaprzecza nauczaniu i klinicznym obserwacjom współczesnej medycyny.
Jest oczywiste, że nie można znaleźć żadnego opartego na faktach wytłumaczenia takiej zmiany w kluczowych dla życia tkankach czuciowych, które doznały znacznych obrażeń”. Od tego czasu Kevin zdążył się ożenić, ma dzieci i prowadzi w pełni wartościowy i mobilny tryb życia.
Historie opisane w innych listach są równie przejmujące. Ponad dwadzieścia lat temu siedemnastomiesięczną Samanthę odwieziono karetką do szpitala. Połknęła 30 ml dieldryny, silnego środka trującego stosowanego przeciw szkodnikom. Taka ilość czternastokrotnie przekraczała dawkę śmiertelną. Tego wieczoru miejscowy ksiądz katolicki zasugerował rodzinie i lekarzowi, aby za wstawiennictwem Mary MacKillop prosili o cud. Dziesięć dni później Samantha opuszczała szpital. Żyła, ale zachowywała się jak opóźniona umysłowo. Lekarz i rodzina ponowili modlitwy do Mary MacKillop. Dwa dni później mama Samanthy zadzwoniła do lekarza z informacją, że jej córeczka obudziła się tego ranka całkowicie zdrowa: jadła, mówiła, chodziła — zupełnie jak przed wypadkiem. Zdaniem lekarza Samanthy „to było zupełnie niemożliwe i sprzeciwiało się prawom natury”.
W sercach tych i wielu innych ludzi Mary MacKillop zajmowała i zawsze będzie zajmować bardzo wyjątkowe miejsce. Kiedy ich potrzeby wykroczyły poza granice nadziei, które możemy wiązać z tym światem, Mary zaniosła ich modlitwy do Boga, a On odpowiedział na nie cudami.
Co miesiąc ponad tysiąc osób przekracza próg kaplicy Mary MacKillop w North Sydney, aby modlić się przy jej grobie, prosząc o pomoc lub dziękując za jej wstawiennictwo. Niektórzy wyłącznie w tym celu przemierzają setki kilometrów, przyjeżdżając z Tamworth, Hobart, Canberry, Rockhampton, Port Augusta, Perth, a nawet z Nowej Zelandii, po czym wracają do swoich domów. W rejestrze kaplicy odnotowuje się też stały napływ gości zza oceanu. Przybywają Japończycy, Kanadyjczycy, Amerykanie i Francuzi, którzy przeczytali o Mary MacKillop w jakiejś notce prasowej i postanowili odnaleźć jej grobowiec.
Część z nich opowiada o zadziwiających rezultatach tych odwiedzin — o kurczącym się guzie czy wyleczonym sercu. Zdecydowana większość wyjeżdża z odnowionym poczuciem wewnętrznego spokoju mimo tragedii i zamieszania wokół nich.
Zaskoczeniem może być to, że przy grobie Mary spotykają się nie tylko katolicy. Modlący się tu mężczyzna, słysząc, jak inny przybyły mówi z pewnym zażenowaniem, że jest protestantem, odpowiedział mu: „To nie ma znaczenia. Ona przyciąga tu każdego...”. Rzeczywiście, Mary „przyciąga” tak wiele ludzi, że podczas niedawnych prac renowacyjnych siostry musiały czasowo zamknąć kaplicę.
Błędem byłoby jednak sądzić, że Mary MacKillop jest poważana tylko dlatego, że za jej wstawiennictwem dzieją się cuda. Cuda bowiem tylko w niewielkim stopniu zaświadczają o jej wyjątkowości. Mary jest przede wszystkim wielką Australijką; bohaterką, która poświęciła własne życie, aby polepszyć los biednych, chorych i wykluczonych społecznie rodaków.
Służyła tej sprawie z godną podziwu odwagą i oddaniem. Dążąc do realizacji owego celu, nie bała się wchodzić w drogę najpotężniejszym osobistościom, w czasach w których uważano, że kobiety nie są godne, aby mieć prawa wyborcze. Z odwagą przyznawała, że jest Australijką, w Kościele, który wciąż z dumą trzymał się europejskiej tradycji. Miała odwagę jednakowo traktować wszystkich ludzi, w czasach kiedy w Kościele i w całej Australii panowały uprzedzenia i fanatyzm: katolicy występowali przeciw protestantom, Anglicy przeciw Irlandczykom, Europejczycy przeciw Chińczykom, bogaci przeciw biednym.
Mary była wyjątkowo dobrą i świętą osobą, filantropką w pełnym znaczeniu tego słowa. Oczywiście nietrudno sobie wyobrazić, że uznałaby się za niegodną miana pierwszej australijskiej świętej, ale jednocześnie z pewnością cieszyłaby się, że Australijczycy mają swojego człowieka tak blisko Boga.
opr. aw/aw