"Wiara pomogła mi żyć" - świadectwa dotkniętych chorobą oraz osób im pomagających - fragmenty
ISBN: 978-83-7318-991-1
wyd.: WAM 2009
W swojej 25-letniej praktyce w szpitalu na co dzień spotykam ludzi wierzących i niewierzących, praktykujących i nie praktykujących. Często dzieje się tak, że to my, personel, uzmysławiamy tym ludziom, jak mają się odnaleźć w swojej chorobie — w swoim nieszczęściu — jak to oni nazywają. Ale i my, personel, od tych chorych, cierpiących uczymy się także na nowo miłości, cierpliwości, tolerancji, wyrozumiałości, a przede wszystkim walki o godne życie i posłuszeństwa woli Bożej. Dostrzegam, że pacjenci, którzy na co dzień są blisko Boga, emanują spokojem, radością, miłością i zrozumieniem. Ich duszę przenika świadomość ciężaru, jaki spoczywa na ich barkach. Są w pełni podporządkowani woli Boga i przekonani, że cierpienia i męki, które znoszą, mają całkowite odbicie i odniesienie zarówno do życia ziemskiego, jak głównie i przede wszystkim, do życia wiecznego. Często w zaufaniu zwierzają się, że każdy ból i chorobę ofi arują w danej intencji, pragną szczęścia i radości w życiu swoich najbliższych. W rozmowie z nimi zauważam, że ludzie ci są życzliwi i pogodni, mimo spustoszenia, które w ich organiźmie nieustannie dokonuje choroba. Zawsze to podkreślają, że nie najważniejszy jest wygląd zewnętrzny i rany cielesne, które długo muszą się nieraz goić, ale sprawą istotną, najważniejszą jest zdrowa dusza, uporządkowane sumienie i wewnętrzny pokój. Są cierpliwi, pełni ciepła w odniesieniu do drugich, pogodni i pomimo ich choroby — zawsze radośni. Ta radość bije z ich wnętrza. Ich oczy mówią wszystko. Godnie i ze spokojem przyjmują swoje cierpienie jako dar dany przez Boga, uczą się z nim żyć, traktować w sposób naturalny, jako coś bardzo bliskiego. Przytoczę tu przykład młodej kobiety, lat 35, która dowiedziała się, że ma raka piersi. Dla większości kobiet to prawie wyrok śmierci, ale nie dla niej. Pamiętam jej uśmiech i optymizm w oczach. Pamiętam jak mówiła: „Siostro, Bóg bardzo mnie kocha, doświadczając właśnie taką chorobą”. Nie zapomnę nigdy jej spokoju i wewnętrznej radości, jaka emanowała od niej w tych ciężkich dniach. W tamtej chwili nie rozumiałam, dlaczego ta młoda kobieta, mająca dobrego męża, dwoje dzieci i kochającą rodzinę, godzi się na taki los. Ale czy miała inne wyjście? Właśnie jako osoba wierząca potrafi ła z godnością walczyć i żyć z tą chorobą. Traktowała ją jak swoją bliźniaczą siostrę, z którą nie może się rozstać nawet na chwilę. Wiara tej kobiety potrafi ła przenosić góry, nigdy nie zwątpiła i nigdy się nie załamała, a przecież bywało w jej życiu więcej gorszych dni niż tych lepszych. Każdy nowy dzień ofi arowała Bogu i dziękowała za poprzedni. Matkę Bożą prosiła o opiekę nad bliskimi, zwłaszcza rodziną. Prosiła o cierpliwość i wytrwanie dla siebie. W jej dłoniach prawie nieustannie przesuwały się paciorki różańca. Wiara i optymizm tej pacjentki, były dla nas, personelu szpitalnego wielką lekcją, szkołą życia. Ze swą chorobą przeżyła około 15 lat. Przez te wszystkie lata uczyła nas kochać Boga, drugiego człowieka, jak również siebie samą.
Podobnie umierał mój szkolny kolega. Żonaty, miał 44 lata i troje dorastających dzieci. Choroba okazała się nieuleczalna i trwała pół roku. Cierpiał bardzo, lecz nigdy nie narzekał na swój los. Do końca był bardzo pogodny, bo serce miał przepełnione Bożą miłością. Wiara pomagała mu przetrwać te ciężkie dni. Nikt nie słyszał z jego ust, tak często powtarzaną przez wielu ludzi skargę: „Boże, dlaczego muszę tak cierpieć? Dlaczego ja? Dlaczego już teraz szykujesz mnie do odejścia?”. Był osobą o niespotykanym spokoju umysłu i ducha. Był racjonalistą, który szukał prawdy i w świetle wiary umiał sobie wszystko wytłumaczyć. Z dumą i godnością niósł swój krzyż na ramionach, na wzór Chrystusa. Nigdy się nie załamywał, nie poddawał się i nie zwątpił. Zawsze pragnął być jak najbliżej Chrystusa. Powtarzał, że ta choroba bardzo zbliżyła go do Boga i z niecierpliwością oczekuje, aby móc stanąć w Jego obecności twarzą w twarz, w Jego Królestwie miłości, pełni życia, radości i pokoju, które jest niepojęte przez umysł zwykłego człowieka. Kochał i pragnął być kochanym, a jak sam powtarzał, że miłość, jaką obdarował go Bóg jest jego największym skarbem i wartością. Im trudniejsze i krótsze stawały się dla niego dni, tym bardziej uświadamiał sobie nicość rzeczy materialnych, a coraz bardziej pogłębiał się w prawdach wiary i modlitwie. Do końca swej ziemskiej wędrówki był w pełni poddany i posłuszny woli Boga. Był całkiem świadomy tego, że wnet musi umrzeć. Na tę chwilę przygotował swoją żonę i dzieci. Prosił, aby nie rozpaczali po jego odejściu. Był przekonany, że Bóg sam zatroszczy się o jego rodzinę, skoro takie ma plany. Podkreślał, że Bóg w swej nieskończonej dobroci, choć z tamtej strony życia pozwoli mu z całą pewnością nadal opiekować się swoją rodziną, jako kochający mąż i ojciec. Na jego pogrzeb przybyły tłumy ludzi. Z bólem żegnali wspaniałego człowieka, godnego naśladowania. Umierał świadomie w przekonaniu, że jego misja na Ziemi dobiegła końca, że dla każdego człowieka przychodzi czas odejścia z tego świata, by iść na spotkanie ze swoim Stwórcą i Panem.
Wydaje mi się, że znosić wszelkie cierpienia i tak godnie odchodzić potrafi ą ludzie głęboko wierzący. Na podstawie wieloletniej obserwacji i kontaktów z pacjentami spostrzegam równocześnie, że ci, którzy są z dala od Boga lub odeszli od Niego całkowicie, stają się z reguły ludźmi bardzo pretensjonalnymi, często aroganckimi, mającymi pretensje do wszystkich i o wszystko. Brak im pokory, zrozumienia dla samych siebie.
Zarzucają nam, jako personelowi, brak kompetencji, tolerancji, cierpliwości i wyrozumiałości. Nie pozwalają sobie pomóc ani od strony psychicznej, ani duchowej. Zamykają się w swoim wyobcowanym, bez Boga świecie. Ich leczenie trwa dłużej i, jak na to wskazuje moja obserwacja, ma gorsze rokowania. Jako pielęgniarka, wraz z moimi koleżankami z pracy, odnoszę się z wielkim szacunkiem i wdzięcznością do duchowej, religijnej posługi ks. kapelanów, którzy odwiedzając oddziały szpitalne, przyczyniają się do szybszego powrotu do zdrowia naszych podopiecznych poprzez umacnianie ich nadziei, dobre słowo, pogłębianie wiary i ożywianie miłości, nie tylko w stosunku do Boga, ale także tej ludzkiej, na co dzień, która każe nam wszystkim patrzeć na siebie sercem i pomagać sobie nawzajem w miarę naszych możliwości i sił. Chorzy poprzez głoszone im Słowo Boże, modlitwę i korzystanie z sakramentów św. stają się bardziej ufni, pogodni, gotowi do współpracy z personelem szpitalnym. W niepowodzeniach szukają oparcia w wierze, która przywraca im wewnętrzny pokój, harmonię ducha i ukazuje najgłębszy sens ich cierpienia, prowadzącego w ostatecznym rozrachunku, w zjednoczeniu z Chrystusem cierpiącym, do chwalebnego Zmartwychwstania i osiągnięcia Królestwa Niebieskiego.
opr. aw/aw