Reformy oświaty przeprowadzane są przez MEN wbrew wszystkiemu: wbrew rodzicom, wbrew nauczycielom, wbrew ... zdrowemu rozsądkowi
Jedno dziecko udało mi się wybronić przed „dobrodziejstwami” reformy oświaty. Teraz Ministerstwo Edukacji Narodowej wyciąga łapy po moją młodszą córkę. W założeniach resortu stanie się ona za rok sześciolatkiem podlegającym obowiązkowi wcześniejszej edukacji szkolnej.
„Obniżenie wieku obowiązku szkolnego to ważna, cywilizacyjna zmiana, która nieodwołalnie nastąpi w 2014 roku” — zapowiada bojowo minister edukacji narodowej Krystyna Szumilas. W odpowiedzi przytłaczająca większość rodziców głosuje nogami, nie posyłając swoich dzieci wcześniej do szkół. Ta sprawa pokazuje dramatyczny rozziew między pobożno-życzeniowymi planami Ministerstwa Edukacji Narodowej, a skrzeczącą rzeczywistością, która nijak nie chce się dostosować do światłej i jedynie słusznej wizji prezentowanej przez resort oświaty.
Kilka dni temu szefowa MEN przedstawiła w Sejmie informację o „stanie przygotowania organów prowadzących do objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich”. Taki obowiązek wprowadzono ustawowo w 2009 r.
Początkowo wszystkie sześciolatki miały pójść do pierwszej klasy już od 1 września 2012 r.
Jednakże na skutek masowych protestów rodziców oraz sygnałów ze strony samorządów o nieprzygotowane do przyjęcia sześciolatków szkolne mury rząd przesunął ten termin o dwa lata. I wszystko wskazuje na to, że tym razem zamierza go dotrzymać. Według zapewnień MEN w 2014 r. do szkół obowiązkowo pójdą już wszystkie dzieci urodzone w 2008 r. Szefowa MEN przekonywała posłów, że polskie szkoły są dziś znakomicie przygotowane do nauki sześciolatków. Powoływała się przy tym na TUNSS (Test Umiejętności Na Starcie Szkolnym), przeprowadzony przez Instytut Badań Edukacyjnych, z którego wynika, że zdecydowana większość rodziców dzieci sześcioletnich, uczących się w pierwszej klasie, jest zadowolona z opieki świetlicowej w szkołach, a 91 proc. deklaruje, że szkoła zapewnia uczniom minimum jeden, a czasem nawet dwa lub więcej posiłków dziennie.
„O tym, że kierunek zmian jest słuszny, niech świadczą wyniki osiągane przez sześciolatki w pierwszych klasach. We wszystkich testach umiejętności osiągali oni lepsze wyniki (...) niż ich koledzy w «zerówkach» i przedszkolach” — zachwalała minister Szumilas. Szefowa MEN „zapomniała” jednak dodać, że badania te obejmują okres ledwie kilku tygodni, ponieważ rozpoczęły się dopiero... pod koniec ubiegłego roku, a więc cztery lata po ogłoszeniu reformy!
Co więcej, Ministerstwo Edukacji Narodowej wykluczyło z udziału w badaniach te sześciolatki, które z różnych przyczyn nie nadążają za rówieśnikami (np. dzieci z orzeczeniem o wczesnym wspomaganiu rozwoju). Doprawdy, bardzo „miarodajne” dane...
Wystarczy jednak wyjść poza obręb ministerialnych murów, by przekonać się, jak bardzo rzeczywistość odbiega od optymistycznego obrazu kreślonego zza biurka przez urzędników MEN. Piękne, kolorowe szkoły, w których sześciolatki mogą się uczyć w przyjaznej i bezpiecznej atmosferze, można policzyć na palcach obu rąk. Resort edukacji przekonuje co prawda, że w ostatnich latach przeznaczył prawie 2 mld zł na dostosowanie infrastruktury szkolnej do reformy oświaty, ale samorządowcy mówią, że to stanowczo zbyt mało w stosunku do skali potrzeb. W rezultacie muszą oni realizować odgórnie narzuconą reformę, opierając się głównie na środkach własnych. I o ile nawet dyrektorom niektórych szkół udaje się jako tako dostosować sale lekcyjne do potrzeb sześciolatków, to brakuje im środków na modernizację zaplecza. Sprowadza się to więc do tego, że w czasie godzin lekcyjnych udaje się częściowo oddzielić pierwszoklasistów od starszych uczniów, ale już w świetlicy, w stołówce czy na szkolnym boisku muszą oni przebywać z resztą szkoły. A w niektórych zespołach szkół sześciolatki mają bezpośrednią styczność nawet z gimnazjalistami.
Uzasadnione obawy wzbudza także stan ubikacji szkolnych, z których większość jest nadal zupełnie niedostosowana do potrzeb tak małych dzieci. Rodzice nie chcą zaś wierzyć w zapewnienia MEN o dobrym stanie infrastruktury szkolnej. „Stan łazienek jest gorszy od tego, który pamiętam ze stanu wojennego” — skarżyła się kilkanaście dni temu na łamach „Rzeczpospolitej” jedna z matek, której dziecko chodzi do szkoły usytuowanej w jednej z najlepszych wrocławskich dzielnic. A cóż dopiero mówić o biednych gminach. W niektórych z nich w szkołach brakuje nawet ciepłej wody.
Minister Szumilas chwaląc dobrodziejstwa reformy oświatowej, zapomniała również wspomnieć o jeszcze jednym „drobiazgu”: otóż, te tak bardzo chwalone przez nią sześciolatki nie wytrzymują tempa nauczania w konfrontacji z dziećmi o rok starszymi. W ich przypadku jeden rok to kolosalna przepaść — zarówno jeżeli chodzi o rozwój umysłowy i fizyczny, jak i przede wszystkim rozwój emocjonalny. Cóż bowiem z tego, że dziecko potrafi jako tako czytać i liczyć, skoro mentalnie tkwi nadal w naturalnej w tym wieku fazie zabawy i beztroski?
Bajki opowiadane przez panią minister najłatwiej zweryfikować, odwiedzając stronę internetową akcji społecznej „Ratuj Maluchy”, która niezmordowanie od kilku lat walczy z pomysłem obniżenia wieku szkolnego. Znajdziemy tam mnóstwo opowieści rodziców, których dzieci doświadczyły realiów reformy oświatowej. „Mój syn (rocznik 2004) poszedł wcześniej do szkoły. Niestety skutki tej decyzji odczuwamy bardzo dotkliwie teraz. Jako jedyny 8-latek jest obecnie w trzeciej klasie, nie czyta jeszcze płynnie, czuje się obciążony, przeżywa nieustanne huśtawki emocji związane ze szkołą, nie odnosi sukcesu, ponieważ inni ciągle go prześcigają, piszą ładniej, szybciej i lepiej. (...) Wybucha płaczem, porównuje się z innymi i czuje się gorszy, kumuluje emocje, czasami jest agresywny” — pisze „mama Marcinka”, której syn został podczas diagnozy przedszkolnej określony jako dziecko „w pełni gotowe do podjęcia nauki w szkole”.
Albo inna relacja: „Pierwszy i ostatni raz «zaufałam» naszemu systemowi edukacji. Zaeksperymentowałam na własnym dziecku i teraz siedzę trzy godziny z płaczącą dziewczynką. (...) Śmiem twierdzić, że ktoś działa bezmyślnie i podejmuje głupie decyzje, za które płacą dzieci, a to krzywdzi tych najmniejszych. Niestety daliśmy się zwieść jako rodzice: chcieliśmy ratować szkołę. I teraz musimy myśleć, jak ratować dziecko” — gorzko podsumowuje „mama Zosi”, ostrzegając wszystkich przed wcześniejszym posłaniem swoich dzieci do szkoły.
A takich historii na stronie „Ratuj Maluchy” są dziesiątki.
Sytuacja jest patowa: ministerstwo zaparło się i chce realizować reformę, nie bacząc na nic ani na nikogo. Wtóruje mu rząd, skuszony perspektywą pozyskania nowych roczników uczniów, którzy mogliby rok wcześniej podjąć pracę, wzmacniając grupę osób pracujących na składki przyszłych emerytów. Zaparli się jednak także sami rodzice, którzy nadal w przytłaczającej większości bojkotują zachęty do posyłania sześciolatków w szkolne mury. I wszystko wskazuje na to, że tak samo będzie również w roku szkolnym 2013/2014 — ostatnim „przejściowym” roku przed ostatecznym wejściem w życie reformy oświatowej.
W tym momencie pojawia się jednak po raz kolejny widmo „wielkiej kumulacji”, o której w „Przewodniku Katolickim” pisaliśmy wielokrotnie, przykładowo w numerze 7/2011: „Do szkół pójdą w tym samym czasie niemal dwa pełne roczniki dzieci: siedmiolatki z rocznika 2005, których rodzice nie skorzystali z propozycji wcześniejszego posłania ich do szkół oraz — już obowiązkowo — sześciolatki z rocznika 2006. (...) Takiej kumulacji nie było w naszych szkołach już od dawna”. Teraz sytuacja się powtórzy, tym razem z udziałem dzieci z rocznika 2007 i sześciolatków z rocznika 2008. A to oznacza, że dwa razy więcej osób będzie ubiegało się w tym samym czasie o przyjęcie do gimnazjów, liceów, na studia, a potem o miejsca pracy.
Tymczasem jedyną odpowiedzią na wątpliwości rodziców jest wzmożenie nachalnej propagandy ministerialnej — spoty reklamowe MEN od kilku miesięcy dosłownie zalewają telewizyjne bloki reklamowe. Wszystko to oczywiście na koszt polskiego podatnika. Dobrą minę do złej gry muszą także robić dyrektorzy szkół, nauczyciele i pedagodzy. „Dostaliśmy wskazanie, z którego wynika, że musimy wspierać działania MEN i na temat reformy obniżającej wiek szkolny możemy wypowiadać się tylko dobrze, niezależnie co o idei tej reformy mówi nam nasze doświadczenie zawodowe” — stwierdziła w rozmowie z „Rzeczpospolitą” dyrektorka jednej z poradni psychologiczno-pedagogicznych w Warszawie.
Akcja „Ratuj Maluchy” oraz Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców walczą jednak nadal o przeprowadzenie ogólnopolskiego referendum edukacyjnego, którego celem jest ostateczne odwołanie przez rząd reformy obniżającej wiek szkolny. 8 stycznia rozpoczęto zbiórkę 500 tys. podpisów pod wnioskiem referendalnym (więcej na ten temat na stronie www.ratujmaluchy.pl oraz www.rzecznikrodzicow.pl). W tej sprawie ważny jest naprawdę każdy podpis. A jest nas przecież tak wielu: we wrześniu 2012 r. do szkół poszło tylko ok. 17,5 proc. uprawnionych sześciolatków.
Organizatorzy referendum edukacyjnego „Ratuj Maluchy i starsze dzieci też!” muszą zebrać pół miliona podpisów, by złożyć w Sejmie wniosek o przeprowadzenie referendum w celu odwołania reformy obniżającej wiek szkolny. W jaki sposób można włączyć się w akcję?
Informacje kontaktowe:
Organizator akcji: Stowarzyszenie i Fundacja Rzecznik Praw Rodziców
kontakt: ratujmaluchy2013@gmail.com
Adres do wysyłki formularzy:
Pełnomocnik wniosku o referendum edukacyjne „Ratuj Maluchy i starsze dzieci też”
Tomasz Elbanowski, ul. Kazimierza Wielkiego 31/41, 05—120 Legionowo.
opr. mg/mg