O współczesnych rycerzach, paparazzich i ganianego z zakonnicami - rozmowa z Ryszardem Rynkowskim
O zabawie w „ganianego” z zakonnicami i paparazzich oraz współczesnych rycerzach, co przypominają o Bogu z Ryszardem Rynkowskim rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Powiedział Pan kiedyś, że teraz są czasy, gdy trzeba o Bogu przypominać.
— Ryszard Rynkowski: — Tak, bo teraz jest duża propaganda, żeby żyć bez Boga. Światem rządzi pieniądz, konsumpcja, zła wolność. W tym świecie giną wartości, honor, poczucie obowiązku. Tymczasem Bóg to wieczność, perspektywa szersza niż wyprzedaże z supermarketu. I dlatego właśnie Kościół jest potrzebny: musi wskazywać, gdzie jest prawdziwa wolność, musi dyscyplinować, żebyśmy się nie pogubili. Co prawda Bóg jest wszędzie, ale to właśnie Kościół przypomina o Nim, wskazuje drogę życia zgodnie z zasadami, kodeksem rycerskim?
— Podobno jest Pan rycerzem.
— Ano jestem. Zanim stałem się rycerzem, najpierw należałem do Bractwa Kurkowego. Jestem członkiem Kapituły Generalnej Krzyża Honoru Matki Bożej Góreckiej Królowej na Krajnie, Kawalerem Wielkim Krzyża Honoru. Razem z innymi kawalerami opiekujemy się Górką Klasztorną. Nasze hasło to „Bóg, Honor, Ojczyzna”. Działamy społecznie, rozpowszechniamy wiarę katolicką, chcemy integrować lokalne społeczności. Spotykamy się we wszystkie ważne uroczystości: 3 maja, 15 sierpnia, 11 listopada.
Jak się to zaczęło?
— Przed wielu laty zadzwonił telefon: „Szczęść Boże, mówi ks. Jezusek, czy przyjechałby Pan do Górki Klasztornej?”. Wyrwało mi się, że Jezuskowi się nie odmawia. Pojechałem i okazało się, że organizowany tam jest wielki festiwal piosenki maryjnej. To robiło wrażenie: 7 tys. młodych ludzi na trzech obozowiskach. Spokój, fajna modlitwa, cudowna atmosfera. Miałem wypasiony samochód — czerwoną wyścigówę, szpan niesamowity. Jechałem do Górki i żeby ktoś się chociaż odwrócił, i na stopa próbował złapać! Nic z tego: młodzi szli przed siebie, do celu. Byłem tam trzy dni i wróciłem zachwycony. A w Górce poznałem Andrzeja Szczęsnego — założyciela Bractwa Krzyża Honoru i członków Bractwa Kurkowego. Chętnie mnie przyjęli w swe szeregi i zostałem.
Jest Pan też związany z sanktuarium Matki Bożej Królowej Pokoju na Szczytniku.
— Tak. Jestem honorowym członkiem Bractwa Rycerskiego Matki Bożej Królowej Pokoju na Szczytniku. Na górze Szczytnik jest zamek, w nim zamkowa kaplica. Pielgrzymują tam ludzie z całej Polski, przychodzą na Msze św. mieszkańcy Szczytnej. Ksiądz Jezusek, proboszcz parafii, bardzo chciał zintegrować ludzi wokół sanktuarium. Wzorem miało być góreckie Bractwo Krzyża Honoru. Ponieważ jednak rzecz się ma na zamku, a nie w mieście, gdzie wyłącznie zakładano Bractwa Kurkowe, założyliśmy na Szczytniku Bractwo Rycerskie. I zostałem rycerzem. Na Szczytniku staram się bywać regularnie, choć ostatnio nie mogłem: żona była w ciąży. Ale planujemy na wiosnę przyjechać z całą rodziną. Zresztą tam właśnie braliśmy z Edytą ślub.
A właśnie: o Ryszardzie Rynkowskim nie przeczyta się na plotkarskich serwisach, tylko... na parafialnych stronach internetowych!
— Tak, ale zawsze post factum (śmiech). W życiu rodzinnym nie chcę świadków w postaci pism kolorowych, paparazzich. Wzięliśmy cichy ślub na Szczytniku, bo stamtąd... nic nie „wycieknie”. Nie wstydzę się swojej wiary, ślubu kościelnego, syna. Ale chcę to przeżyć po swojemu, bez fotoreporterów i ciekawskich dziennikarzy. Oni zresztą czasem mnie prowokują: piszą bzdury i czekają, żebym zaprzeczył, potwierdził albo się wreszcie spotkał. Latem przez parę tygodni mieliśmy wokół domu trzy ekipy fotoreporterskie! Czułem się troszkę jak James Bond, bo mnie śledzili. Koniecznie chcieli sfotografować brzuch żony. Najpierw mnie to denerwowało, bo jeździli za nami, gdy chcieliśmy zrobić zwykłe zakupy. Taka zabawa w gonionego. Potem machnąłem ręką. Kiedyś jednak jeden paparazzi przesadził: był finał Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Pojechałem do pobliskiego miasteczka, żeby kupić zapas piwa (szwagier ze Śląska). Wychodzę ze sklepu, podbiega zaczajony fotoreporter, robi zdjęcie i ubeckim językiem proponuje mi „wymianę”: jeżeli zgodzę się na sesję z żoną, on nie wydrukuje zdjęcia... Wtedy wyprowadził mnie z równowagi. Ale potem, gdy go spotykałem, to nawet było mi go żal. Żałosna postawa i sytuacja. Tu, gdzie mieszkam, wszyscy wiedzą, co robię, normalnie mnie traktują. Brodnica i okolica przyzwyczaiły się do mnie.
Jest Pan częstym gościem na festiwalach religijnych, parafialnych festynach. Nie boi się Pan łatki katolickiego oszołoma czy „mohera”?
— Nazywanie czy wręcz wyzywanie starszych osób od „moherów” jest ohydne. Moja mama nosi moherowy beret. Jest wierząca, ma 86 lat. Dlaczego robi się z takich ludzi dziwadła? To już nie jest nawet walka z Radiem Maryja. To zwykła podłość i brak szacunku dla matek i babć. To jakiś głupi skrót i brak konsekwencji: młody dziennikarz gada o moherach, a potem bierze ślub kościelny i chodzi na Msze. Gdzie tu prawdziwe chrześcijaństwo? Kiedyś jedynie słusznie było oficjalnie „nie być” w Kościele, a nieoficjalnie „być”. Potem trzeba było „być”. A teraz część ludzi hołduje zasadzie: „można być”, ale... już na pewno nie z Kościołem. Ja się z wiarą nigdy nie obnosiłem, ale też nie wstydziłem się jej. Zawsze mówiłem, że jestem katolikiem. Raz, gdy byłem jeszcze w VOX, za głębokiej komuny, jednemu z kolegów kazali zakryć krzyżyk. Może byłoby czynem bohaterskim solidarnie się zbuntować? Może to było jakieś zaparcie się wiary? Z drugiej strony doskonale znałem tych ludzi: na nich nasz bunt nie zrobiłby wrażenia. Co najwyżej my zniknęlibyśmy z telewizji. A wracając do pytania: śpiewam również dla Kościoła, bo jestem jego częścią. Nigdy natomiast nie wykonuję „kościółkowego” repertuaru. Chociaż, w jednym z kościołów, na którego budowę pomagałem zbierać pieniądze, zostałem... księdzem.
Jak to?
— Trwała uroczystość wmurowania aktu erekcyjnego. Przyjechał biskup, miejscowi włodarze, sponsorzy. Byłem ubrany na czarno (czarny wyszczupla), usiadłem z tyłu. Proboszcz poprosił mnie do przodu. Młody, stremowany wikary pokazał mi palcem, gdzie mam się podpisać. Podpisałem, a potem okazało się, że trafiłem w rubrykę dla księży.
Wiem też, że bliską Pana sercu jest pewna zakonnica.
— (śmiech) A nawet dwie: siostra mojego ojca, cudowna sercanka, a także s. Aniela — wychowawczyni w przedszkolu, do którego chodziłem. Taki mały urwis w habicie: uwielbiała się bawić z dzieciakami. S. Aniela, gdy organista uczył mnie grać na fisharmonii, naciskała pedały: ja miałem za krótkie nogi. Gdy przyjeżdżała do nas ciotka zakonnica i przychodziła s. Aniela, ganialiśmy się po całym domu.
Taka porządna katolicka rodzina, a słyszałam, że w Panu drzemią mordercze instynkty!
— Tak. Próbuję „zabić” od dawna własny przebój. Ale ten nieszczęsny „Jedzie pociąg z daleka” jest oporny na wszelkie mordercze zabiegi (śmiech). W lutym wydaję nową płytę i wpadłem na przekorny pomysł, żeby piosenkę obśmiać. Wymyśliłem prostą melodię, zmusiłem Jacka Cygana, żeby zrobił tekstowy żart ze słów pierwowzoru. Piosenka, która, mam nadzieję, zatłucze „Pociąg”, jest od niej jeszcze głupsza i bardziej jednoznaczna. „Leżę sobie, nic nie robię, chłodne piwko jak w piosence piję sobie, jest mi nawet trochę wstyd, lecz nie robię nic. Leżę sobie, liczę chmury i na łóżku z baldachimem robię bzdury i taki program mam na dziś, trzeba jakoś żyć”. Co prawda teraz, po urodzeniu syna, chciałbym zmienić jej słowa na: „Leżę sobie, nic nie robię, obok synek drzemie słodko ku ozdobie, nie chce nam się nawet wstać, by się za coś brać”.
To może zadziałać jak klin. Swoją drogą idea „Pociągu” była wielka.
— Idea była taka: w latach 90. zaczęły pojawiać się napisy „Komuno, wróć”. Chcieliśmy z Jackiem poruszyć ludźmi, żeby zaczęli po prostu myśleć. Chcieliśmy tą piosenką ośmieszyć nieroba, który leży i tęskni za systemem, w którym „czy się siedzi, czy się leży..”. Tymczasem ludzie wzięli to na serio.
I do teraz, gdy chce Pan śpiewać poważniejszy repertuar, wołają na koncertach: „Rysiek, pociąg”?
— Albo „Rychu, banana” — od „Bananowego songu”. Ale to nie jest do końca tak: są różne koncerty. Na koncertach biletowanych publiczność przychodzi, żeby posłuchać Ryszarda Rynkowskiego: pełnego repertuaru z piosenkami refleksyjnymi, jak „Jawa” czy „Intymnie”. Na koncerty typu „Niedziela z radiem X” przychodzi natomiast pół miasta, okoliczni turyści. Jest kiełbaska i kiszony ogórek, więc nie ma kontaktu z publicznością. Występuje wielu artystów, śpiewają przeróżny repertuar. Gra się wtedy głośno hiciory typu „Dary losu” i „Dziewczyny lubią brąz”.
Drażni Pana „zarzynanie” piosenek przez innych wykonawców? Choćby podczas castingu do „Idola”?
— A pani myśli, że to jakaś świętość? Każdy śpiewać może. „Idola” nie oglądałem, więc nie słyszałem tych występów (może i dobrze?). Bardziej chyba denerwuje mnie, że gdy pojawiam się na jakimś weselu czy imprezie, zespół od razu gra coś z mojego repertuaru. Tak z życzliwości, oczywiście. Podane jest to jak kotlet i pachnie frytkami. A już najbardziej frustrujące jest, że gdy wchodzę do jakiejkolwiek restauracji, puszczają mi natychmiast moją płytę To brak muzyczno-kulinarnej higieny spożywać kolację przy własnych piosenkach. Do tego bardzo nie lubię słuchać siebie z przeszłości: słyszę wszystkie niedociągnięcia.
Taka oznaka perfekcjonizmu...
— Nie, to po prostu oznaka dobrze wykonywanego rzemiosła. A śpiewanie jest rzemiosłem. Owszem, czasem bywam artystą: gdy wygwiżdżę nową melodyjkę. Akurat na nowej płycie „Wystarczy być” tytułową piosenkę wygwizdałem Jackowi Cyganowi. On stworzył tekst, ale gdy go usłyszała moja (jeszcze wtedy) narzeczona Edyta, bardzo protestowała. Był tam smutny fragment: „Zanim przyjdzie jesień i zapomnisz mnie”. I Jacek zmienił te słowa na „Wystarczy być”. Życie pisze piosenki, a piosenki — życie.
Jacek Cygan jest Pana biografem?
— W pewnym sensie. Ale i ja śpiewam o nim. „Dziś są twoje urodziny” — to piosenka o Jacku i jego żonie. Gdy odszedłem z VOX-u, miałem już dosyć bawienia ludzi. Chciałem śpiewać o czymś, co jest ważniejsze. Dzięki poezji Jacka mogę wyrażać siebie. Nadajemy na tych samych falach. On pisze, ja komponuję. I śpiewam niejako o własnym życiu. Moje piosenki są skrawkami rozbitego zwierciadła, w których każdy może się przejrzeć. Miłość, dramaty, wiara: wszystko to, czego każdy z nas doświadcza.
opr. mg/mg