Z reguły ludzie mentalnie sformatowani wyłącznie na doczesność palą się do objęcia kierowniczych funkcji. Zaciągają się na ostatni stołek korporacji tylko dlatego, że już widzą się któregoś dnia na szczycie piramidy. To logiczne więc, że im bardziej w społeczeństwie wzrasta statystyka karierowiczów, tym szybciej będą spadać statystyki Kościoła. Dlaczego? Bo jednym z bardziej znaczących wymogów ewangelii jest po ludzku niewykonalne połączenie dobrze wykonanej roboty z niezawłaszczaniem dla siebie jej owoców. A to przerasta możliwości percepcyjne obywateli niskich, czysto horyzontalnych, spłaszczonych terytoriów doczesnego świata.
Założenie jest równie piękne i klarowne, co trudne do spełnienia. Po grzechu pierworodnym małe dusze mają lepkie dłonie, na których skłaniają się tapetować krzykliwe afisze sukcesów, zdobyczy i osiągnięć. Żeby pracować dobrze lecz nie zawłaszczać dla siebie owocu, trzeba stać się wielkoduszną osobowością. Podczas imponującego rozmachem Kongresu Eucharystycznego w Indianapolis z roku 2024, biskup Robert Barron w swojej konferencji wspominał intuicję wielkiej Dorothy Day. Niejednokrotnie prowokująca do śmiałego myślenia amerykańska katoliczka twierdziła, że śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa nie są jedynie dla mnichów czy osób konsekrowanych lecz w zdrowych proporcjach muszą inspirować wszystkich ochrzczonych. Kiedy więc dusza dorasta do właściwej sobie wielkości? I kiedy będzie gotowa ofiarować dorobek własnego życia bez okradania Stwórcy? Trzeba używać zapewne wielu pomniejszych środków lecz momentem przełomowym jest ten, w którym człowiek z powodu ewangelii decyduje się z hojnością poświęcić nie to, na czym mu zbywa lecz to, co jest dla niego bardzo cenne, bliskie lub niezbędne. Gdy odda życie za godność drugiego, bezsenną noc za bezpieczeństwo własnego domu czy ukochany krzyżyk z pierwszej komunii zawiesi na szyi syna, co rusza szukać lepszego życia za ocean. Albo da hojną wolność jedynej córce, która pragnie żyć za klauzurą. Czy wreszcie, gasząc pożogę chorej rywalizacji, ustąpi z kierowniczego stanowiska ponieważ kompetencje kolegi uzna za wyższe od swoich. Dla pokrętnej logiki pogan takie myślenie to zbyt wysoko zawieszona poprzeczka. Jednocześnie jest to punkt wyjścia z progu ewangelii.
Słynny setnik, czyli rzymski oficer z ósmego rozdziały dobrej nowiny według Mateusza, wchodzi na stałe do historii chrześcijaństwa oraz liturgii Kościoła nie dlatego, że jest wielkim wodzem i pogromcą. Sam przyznaje, że przez wiele lat potrafił profesjonalnie zarządzać swoim oddziałem i zapewne uciszył niejeden tumult żydowski na ulicach Kafarnaum (por. Mt 8, 9). Jednak gdy spotyka Jezusa nie jest już brutalnym żołdakiem, co zdobyte skalpy z satysfakcją chowa do kieszeni ale dobrym gospodarzem. Setnik zmienił się w odpowiedzialnego zarządcę i przedkłada teraz życie swoich domowników nad miecz, tarczę lub zapach krwi przelanej na polu bitwy (w. 6). Prorok Izajasz dobrze zdefiniuje transformację osobowości setnika pisząc krótko, że zadaniem człowieka Bożego jest przekuwanie mieczy na lemiesze (por. Iz 2, 4b). Feudalne ostrze miecza podnosi się tylko po to, by drugiego podporządkować sobie. Lemiesz od pługa pokornie schodzi w głąb ziemi, by zrobić miejsce na pokarm, co nasyci głód każdego.
Przekartkuj z uwagą spisane i wysłane na cztery wiatry curriculum vitae. Czas na klawisz delete. Jak to się robi dzisiaj na Zachodzie i ty dopisałeś sobie rzeczy, których nie ma. Czy naprawdę nie da się żyć w zgodzie z CV setnika.