Fragmenty książki "Moje dziecko gdzieś na mnie czeka. Opowieści o adopcjach"
Katarzyna Kolska Moje dziecko Opowieści o adopcjach |
Jeszcze nie tak dawno adopcja nie była faktem powszechnie akceptowanym i aprobowanym. Małżonkowie, którzy nie mogli mieć własnych dzieci, czuli się niejednokrotnie gorsi, naznaczeni. Ci, którzy decydowali się na adopcję, chwytali się różnych sposobów, by pojawienie się w ich rodzinie dziecka nie budziło komentarzy. Były kobiety, które przez dziewięć miesięcy udawały ciążę, wpychając pod sukienki coraz większe poduszki. Byli małżonkowie, którzy znikali nagle ze swojego domu i zjawiali się po jakimś czasie, tłumacząc, że właśnie urodziło im się dziecko. Byli tacy, którzy zaczynali życie od nowa — w nowym mieście, w nowym domu, z nadzieją, że na ich drodze nie pojawi się nikt, kto znałby chociaż skrawek prawdy. Dzieci przywożono z najodleglejszych krańców Polski, by zatrzeć wszelki ślad po sobie, by biologiczni rodzice nigdy nie mieli szans na odnalezienie swojego dziecka.
Do zachowania tajemnicy zobowiązani byli wszyscy najbliżsi, znajomi, przyjaciele. Dzieciom surowo nakazywano, by nigdy z nikim nie odważyły się na ten temat rozmawiać i zadawać jakichkolwiek pytań. Doskonale pamiętam, jak wiele lat temu znajomi rodziców adoptowali córeczkę. Przywieźli ją z domu dziecka odległego o kilkaset kilometrów od ich miejsca zamieszkania. Gdy zaczęła mówić i wiele rozumieć, sprzedali mieszkanie i wyprowadzili się do innej miejscowości. Do dziś nie wiem, czy kiedykolwiek mieli odwagę powiedzieć swojej córce prawdę.
O ile jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu nie było jednomyślności wśród psychologów, czy tajemnica adopcji powinna być ujawniana, o tyle teraz nikt nie ma wątpliwości, że dziecko powinno znać prawdę o swoim pochodzeniu. Jedynie nasze prawodawstwo za tym nie nadąża: w ratyfikowanej przez Polskę „Konwencji o prawach dziecka” zrobiono mały wyjątek: rodzice adopcyjni nie mają obowiązku ujawniania swojemu dziecku, że nie są jego rodzicami biologicznymi. Istnieje jedynie przepis mówiący o tym, że każda dorosła osoba ma prawo wglądu w tak zwany akt zupełny swojego urodzenia, w którym jest zapis o rodzicach biologicznych.
A przecież historia adoptowanego dziecka nie zaczyna się z chwilą przyjęcia go do nowej rodziny. Jego historia ma swój początek znacznie wcześniej — w innym miejscu i w innej rodzinie. Gdzieś na świecie, bliżej czy dalej, są przecież ludzie, którzy dali mu życie. Gdzieś jest kobieta, która z chwilą poczęcia stała się jego biologiczną matką. I bez względu na argumenty, które towarzyszyły decyzji oddania dziecka, bez względu na to, czy podjęła ją sama, czy — z różnych powodów — zadecydował o tym sąd, który mając na uwadze dobro dziecka, pozbawił rodziców biologicznych prawa do opieki i wychowywania potomstwa, nikt nie może zaprzeczyć temu, że tych dwoje ludzi dało życie temu konkretnemu dziecku. I to dziecko ma prawo znać swoje korzenie. Choć na pewno zmierzenie się z tym faktem będzie dla niego bardzo trudne, będzie bardzo bolało i być może, przyniesie wiele rozczarowań.
Wiesława Sędziak z ośrodka adopcyjnego w Poznaniu słyszała niejedną dramatyczną opowieść dorosłych ludzi, którzy niespodziewanie dowiedzieli się lub sami odkryli, zaglądając do ukrywanych latami dokumentów, że jako dzieci zostali adoptowani. Dziś mówi o tym tak: — Nietrudno sobie wyobrazić, co czuli w takiej chwili, gdy nagle zmieniał się ich świat. Oto bowiem uświadamiali sobie: jestem kimś innym, niż myślałem, nie jestem „stąd”, nie jestem z tego gniazda. Moje życie zaczyna się gdzie indziej, a ci rodzice, którzy mnie wychowywali, nie są moimi biologicznymi rodzicami. Dlaczego nikt mi o tym nie powiedział, dlaczego ukrywano przede mną najważniejszą prawdę mojego życia, dlaczego zostałem okłamany?
Niektórzy z poczuciem, że zostali przez swych najbliższych dramatycznie oszukani, nie czekając na tłumaczenia, wyruszali na poszukiwania swoich „prawdziwych” rodziców. Inni, nie chcąc zranić rodziców adopcyjnych, czekali z tym przez wiele lat, czasami aż do ich śmierci.
Wiesława Sędziak wspomina pięćdziesięcioletniego mężczyznę, który dowiedział się, że był dzieckiem adoptowanym. Gdy po wielu miesiącach niełatwych poszukiwań zapukał do drzwi swojej biologicznej matki, kobieta nie była gotowa na spotkanie. Przez kilkadziesiąt lat istnienie swego panieńskiego dziecka, oddanego niemal zaraz po urodzeniu do adopcji, trzymała w wielkiej tajemnicy. Nie powiedziała o tym swemu mężowi, nie powiedziała nigdy swoim dzieciom. Jak więc teraz, gdy stała już u schyłku życia, miała sobie poradzić z tą prawdą, która przyszła do niej tak bardzo nie w porę?
Nietrudno się domyślić, skąd w rodzicach adopcyjnych brał się lęk przed ujawnieniem dziecku prawdy. Powtarzane argumenty były zazwyczaj takie same: nie powiedziałem, bo bałem się, że będzie to dla niego zbyt trudne, zrobiłem to dla dobra mojego dziecka, nie chciałem, żeby czuło się gorsze, porzucone, odepchnięte, niekochane. Zrobiłem to z miłości. I trudno zaprzeczać takim argumentom. Ale jest też inne źródło lęku i powód, dla którego wielu rodziców było gotowych trzymać fakt adopcji w tajemnicy: obawa, że dziecko, które przyjęli do swojej rodziny, będzie kiedyś chciało odszukać swoich biologicznych rodziców i do nich wrócić; paniczny strach, że porzuci ich dom i od nich odejdzie, że w złości i gniewie wykrzyczy im prosto w twarz: „Nie jesteście moimi rodzicami”. I obawa, że któregoś dnia biologiczni rodzice „zatęsknią” za dzieckiem i zapukają do ich drzwi, wyciągając po nie ręce.
Przemiany ustrojowe, kulturowe i mentalnościowe, jakie zaszły w ostatnich dwudziestu latach w naszym kraju, sprawiły, że adopcja przestała być tematem tabu. Dzięki kampaniom społecznym, programom telewizyjnym i radiowym zachęcającym do rodzicielstwa zastępczego na rodziców adopcyjnych patrzy się z szacunkiem i uznaniem. W oczach wielu ludzi są tymi, którzy decydują się na coś wyjątkowego, heroicznego. Coś, na co stać tylko niektórych — rodzicielskich gigantów. To jednak nie znaczy, że lęki i obawy, z którymi zmagali się przed laty małżonkowie decydujący się na adopcję, przestały nękać tych, którzy dziś przygotowują się do przyjęcia dziecka. Wszyscy są raczej zgodni, że faktu adopcji nie można ukrywać, że dziecko ma prawo poznać prawdę o swoim pochodzeniu. Wątpliwość, która rodzi się w głowach i sercach rodziców adopcyjnych, nie dotyczy więc tego, CZY o tym mówić, ale JAK i KIEDY mówić.
Na to pytanie szukają odpowiedzi podczas zajęć przygotowujących ich do rodzicielstwa adopcyjnego. Prowadzący te spotkania specjaliści podpowiadają, radzą, uczą, tłumaczą. Kiedy więc przyszli rodzice pytają: „Od kiedy mówić?” — odpowiedź, jaką słyszą, jest jedna: „Od zawsze”. Jak to dziecku powiedzieć? Najprościej. Tak, by było w stanie zrozumieć i zmierzyć się z tym, co usłyszy. — Nie można tego powiedzieć ze ściśniętym gardłem i twarzą zalaną łzami. Nie możemy posadzić dziecka na kanapie i powiedzieć: „Słuchaj, mamy ci coś bardzo ważnego do powiedzenia. My nie jesteśmy twoimi rodzicami. My cię adoptowaliśmy. Ale bardzo cię kochamy”. Choćbyśmy ubrali to w najcieplejsze i najdelikatniejsze słowa, tak usłyszana prawda zrani. Dlatego dziecko trzeba na jej przyjęcie stopniowo przygotowywać — tłumaczy Zofia Dłutek z warszawskiego ośrodka adopcyjnego.
opr. ab/ab