Pół roku wojny przyniosło narodowi ukraińskiemu morze zła i cierpienia. Walka toczy się nie tylko na froncie, ale w dużej mierze w samych Ukraińcach. „Ludzie nie są już w szoku jak na początku, ale muszą ciągle uczyć się, jak zatroszczyć się o siebie. Pomagamy im widzieć życie, a nie tylko śmierć” – powiedziała Radiu Watykańskiemu s. Nela Kuzak ze Zgromadzenia Sióstr od Aniołów, posługująca w Winnicy.
Misjonarka pracuje jako psycholog i terapeutka z cywilami i wojskowymi od 2014 roku. Już przed kilkoma laty towarzyszyła rannym w szpitalu wojskowym, pracowała także na wschodzie Ukrainy. Skutków walk doświadcza od ośmiu lat, jednak zapewnia, że napaść Rosji 24 lutego zaskoczyła wszystkich.
„Trwająca od pół roku wojna jest całkowicie inna. Do takiej wojny nie byliśmy gotowi. Nikt nie był przygotowany do tego, że będą bombardowane wszystkie miasta Ukrainy, że będą ginąć cywile i nigdy nie będzie wiadom, kiedy jakaś rakieta może przylecieć i uderzyć – mówi misjonarka. - Do takiej wojny, żadni fachowcy ani wojskowi nie byli psychicznie przygotowani, to był szok.“
Siostry od początku agresji zastanawiały się, jak w tej nowej sytuacji mogą działać i pomagać. „Pierwsza potrzeba, jaka się pojawiła i na którą chciałyśmy odpowiedzieć już w pierwszych godzinach wojny, to pomóc adaptować się do nowej sytuacji, przyjąć ją i znaleźć swoje miejsce. Po drugie, jak pomóc ludziom, którzy już utracili wszystko, którzy uciekają z bombardowanych miast”.
Sama Winnica była ostrzeliwana dwa razy, dużo ludzi zginęło lub zostało rannych. Przez całą dobę można usłyszeć alarmy. Na początku siostry pracowały na dworcu kolejowym z przyjezdnymi. Podejmowały też uciekających w swoim domu. Siostry wyszły też naprzeciw potrzebom ludzi w całym województwie winnickim: stworzyły przy swojej wspólnocie „Przestrzeń Nadziei”: grupa wolontariuszy odwiedza wioski w regionie i gromadzi dzieci z rozdzielonych rodzin, prowadząc warsztaty. „Chcemy dać im odczuć życie i radość, które utraciły” – mówi s. Nela. Jedna z sióstr od początku wojny wywoziła rodziny z dziećmi do bezpieczniejszych miejsc za granicę.
Obecnie s. Nela działa całkowicie na polu psychologiczno-terapeutycznym. Pracuje z żołnierzami w jednostkach wojskowych. Z początku pomagała im przygotować się psychicznie do walki, zaś teraz, po kilku miesiącach pomaga tym, którzy wracają z pola bitwy. Przyjmuje także cywilów w gabinecie w Winnicy oraz odbiera połączenia na krajowej linii wsparcia psychologicznego prowadzonej przez Fundację „Warto Żyć”. Po rozpoczęciu wojny poszerzona została jej działalność, ze wsparcia ludzi z chorobami onkologicznymi na pomoc tym, którzy cierpią z powodu wojny. Z czasem liczba przyjmowanych połączeń rosła, obecnie konsultanci odbierają telefony bez przerwy.
Jak mówi zakonnica, dziś, po pół roku wojny, ludzie reagują na swoje położenie inaczej. Nadal jest w nich jednak napięcie pozbawiające sił. Siostra Nela stara się pomóc ludziom dostrzec, że zauważanie wyłącznie zła niszczy ich od środka. Tym, co jest kluczowe, to – jak mówi s. Nela – na „odnowienie łączności z samym sobą i ze źródłem życia”.
„Nie ma już takiego szoku, strachu i trwogi, które nie dawały by nam możliwości działać, żyć. Jest jednak w ludziach trwoga niemal niezauważalna, która nie pozwala im się odprężyć, nie pozwala im poczuć siebie, swoich potrzeb. Nie pozwala zauważyć nic dobrego. Nie daje odpocząć. Uniemożliwia to, by pozwolić sobie na życie. Dlatego dużo ludzi włączyło się w wolontariat. Nawet dzieci, one włączają się w zbieranie pieniędzy na wojsko. Śpiewają, malują i sprzedają rysunki, pieką pieczywo. Dużo ludzi przyjęło aktywną postawę, by nie czuć się ofiarami i tę trwogę pokonać. To z jednej strony pomaga, a z drugiej oddziela od samego siebie. Pracując z ludźmi zauważam, że nie pozwalają sobie na odpoczynek, na urlop. Nie pozwalają sobie nawet na to, by świętować urodziny dziecka. Pojawia się w nich poczucie winy: jak mogę się z czegoś cieszyć, jeśli tyle ludzi cierpi, nie mają swojego mieszkania i tracą swoich bliskich? Nie mam prawa się radować. Nie pozwalając sobie na normalne życie, jeśli mają taką możliwość, więc zaczynają wpatrywać się w śmierć. A kiedy wpatrują się w śmierć, napełniają się śmiercią. Im bardziej wpatruję się w to co niszczy, tym bardziej jestem zrujnowana wewnątrz. [Chodzi o to], by z jednej strony znowu poczuć i zrozumieć, jak mogę zatroszczyć się o siebie, co mogę zrobić dla siebie, by mieć siłę jak najdłużej wytrwać w sytuacji wojny. By mieć siłę służyć innym. W pierwszej kolejności muszę pomóc sobie. Gdy np. jest dekompresja w samolocie, najpierw muszę samemu nałożyć maskę, dopiero potem mogę pomóc innym. Nad tym pracujemy najwięcej, by nauczyć ludzi troszczyć się o siebie, swoje potrzeby i by widzieć życie.“
Jak zapewnia zakonnica, wiara codziennie pozwala jej na prawdziwy detoks od myślenia o złu.
„Nam, ludziom wierzącym, jest o wiele łatwiej. Musimy sobie zwracać uwagę, że mamy „odtrutkę” i możemy wpatrywać się w Jezusa Eucharystycznego i słuchać Jego Słowa i napełniać się życiem. To bardzo mocno działa, doświadczam tego codziennie. Gdy cały dzień słucham cierpienia ludzi, ich historii, tego co przeżywają, to czasem kończąc pracę czuję się nijaka, bez życia. Gdy jednak staję przed Jezusem Eucharystycznym, odzyskuję siły. To dla mnie formuła na to, jak żyć podczas wojny: wpatrywać się w Życie. To jedyny sposób, by znaleźć siłę na wytrwanie tutaj. Życie jest. Istnieje dobro i piękno. Gdy to zauważamy, napełniamy się siłą, by dalej żyć i nie czuć się ofiarą. Nie jesteśmy pewni kolejnej godziny. Od momentu syreny alarmowej mamy 15 minut, potem może przylecieć rakieta, która nie wiadomo, gdzie przyleci, ciągle musimy być gotowi na śmierć. Mając tego świadomość, dużo zależy od tego na co patrzymy.“