Fragmenty książki "Kościół dla średnio zaawansowanych"
Szymon Hołownia Kościół dla średnio zaawansowanych |
|
Wystarczy pobieżne śledzenie mediów, by przekonać się, że o aborcji, obok feministek, z największym zapałem dyskutują w naszym kraju mężczyźni. Nie ma się więc co dziwić, że o celibacie duchownych najwięcej do powiedzenia mają świeccy. Temat pojawia się w każdej dużej gazecie mniej więcej raz w roku. Wniosek jest zwykle ten sam — celibat się przeżył. Zaproszeni na łamy psychologowie rozdzierają szaty nad „karygodnym tłumieniem potrzeb młodych ludzi”, charakterystycznym „dla opresywnej wizji seksualności lansowanej przez Kościół”; czujni terapeuci podejrzewają, że w zakazie pożycia z kobietami kryje się zachęta do rozładowywania swego popędu na ministrantach. „Postępowi” teologowie podkreślają, że celibat jest historycznym artefaktem, niemającym uzasadnienia w Biblii. Rzecz jasna wszyscy na poparcie swoich tez wyciągają z szuflad przeróżne statystyki i badania. „Gazeta Wyborcza” przynajmniej dwa razy w roku publikuje najnowsze badania profesora Józefa Baniaka, z których nieodmiennie wynika, że polscy duchowni chcą mieć żony. „Irish Times” publikował nie dalej niż parę lat temu absurdalne wykresy, wykazujące, że odsetek celibatariuszy, którym udaje się dochować wierności temu, co ślubowali, mieści się w granicach błędu statystycznego (czyli, że wśród księży i zakonników tylko dwu na stu nie ma kochanki, co nawet w targanym seksualnymi skandalami Kościele w Irlandii wydaje się współczynnikiem dość szokującym). Popularny polski seksuolog z przekonaniem epatował na radiowej antenie innymi badaniami, z których wynikało, że spośród tych dziewięćdziesięciu ośmiu rozpustnych duchownych mniej więcej dwudziestu pięciu utrzymuje swoje panie na stałe.
Strach pomyśleć, jaka afera wybuchłaby, gdyby uczony dotarł do podobnych badań sprzed czterystu lat. Jak podaje ksiądz Grzegorz Ryś w swoim znakomitym dziele o historii celibatu, w roku 1601 na 18 plebanów w dekanacie zatorskim stałe konkubiny posiadało siedmiu, a w 1621 roku w czterech innych małopolskich dekanatach na ogólną liczbę 98 plebanów, kochanki utrzymywało aż 38, co bije dane wybitnego seksuologa o całe piętnaście procent! Współcześni terapeuci kopalnię smakowitych argumentów przeciwko celibatowi znajdą natomiast jeszcze pięćset lat wcześniej w słynnej Kronice Czechów Kosmasa (przełom XI i XII wieku). Opisywał on księdza, który po tym, jak „Bóg zabrał mu księdzową”, miał problemy z zalecanym w takich wypadkach przez Kościół opanowaniem popędu, „a po wielu latach tak go napadła pokusa cielesna, że prawie zapomniał ślubu Bogu złożonego i zwyciężony żądzą prawie wpadł w pułapkę diabła”. Biedak „srożył się więc pokrzywą przez przyrodzenie i zadek; wreszcie wrócił do serca i o wiele okrutniej srożąc się koło piersi, mówił: Ty mnie ty najgorsze serce zawsze męczysz, ja ciebie teraz pomęczę!”. Że też biedaczyna nie dożył naszych światłych czasów! To jasne, że dziś jego zachowanie skończyłoby się co najmniej interwencją policji, psychologa, nadzorem kuratora sądowego, sondażem audiotele „Czy księża to masochiści?”, kilkoma wywiadami z Tadeuszem Bartosiem oraz felietonem Magdaleny Środy.
Czy o celibacie w ogóle da się rozmawiać? Doświadczenie pokazuje, że gdy bierzemy „na warsztat” problem celibatu, można zdecydować się na jedną z dwóch taktyk. Pierwszą, najbardziej popularną, pokazałem wyżej. Polega na tym, że jedna ze stron wyciąga takie przykłady, jak te z kroniki Kosmasa, oraz badania, z których wynika, że księża zasadniczo mają kochanki, druga zaś przekonuje, iż badania są do kitu, bo większość znanych księży kochanek bynajmniej nie ma. Inna taktyka — niestety mniej popularna — każe z miejsca zapytać tych, którzy tak chętnie wymachują badaniami i opiniami psychologów, utrzymujących, że celibat to szczyt okrucieństwa: „Po co stroicie się w humanistyczne szaty adwokatów ludzi, którzy to okrucieństwo zupełnie świadomie sami ściągnęli sobie na głowę? Gdzie jest szacunek dla ich osobistej odpowiedzialności?”. O tym, że katoliccy księża zobowiązani są do celibatu, wie przecież chyba każde dziecko! Mądrość ludowa określa to prosto: „widziały gały, co brały”. Jeśli ktoś nie czuje się na siłach, żeby zachować celibat, to przecież nikt mu chyba nie każe iść do seminarium i być katolickim księdzem! A jeśli przekonał się o tym po fakcie, to kto mu zabrania — zamiast opowiadać w talk-show o tęsknotach rozdartej między ołtarzem a kobietą duszy — po ludzku, zwyczajnie i z klasą z kapłaństwa odejść?!
Kolejne pytania warto zadać tym, którzy próbują przekonywać o ile bardziej ludzki, żywotny i sprawny byłby Kościół wyekwipowany w duchownych żonatych. Zdają się oni zupełnie impregnowani na doniesienia płynące z pogrążonych w gigantycznym kryzysie wspólnot, w których duchownym wolno się żenić (jak np. Kościół Anglii). Nie rozumieją też, że zniesienie celibatu nie zlikwiduje naraz wszelkich możliwych problemów typu „księża nie rozumieją ludzi, bo sami nie mają żon”, przeciwnie — może stworzyć nowe, jeśli okaże się, że ksiądz ów nie dochowuje wierności swojej żonie albo źle traktuje swoje dzieci.
Debata nad celibatem duchownych nie jest zresztą naszym wynalazkiem. Jest tak stara jak sam Kościół. Celibat zawsze bowiem był i nadal jest czymś „nienaturalnym”, idącym w poprzek normalnego porządku (bo Bóg, który wyposażył człowieka w silny popęd seksualny, nie zrobił tego przecież przez pomyłkę). Dyskusji z krytykami celibatu nie ułatwiał jednak fakt, że do niedawna nawet w wewnątrzkościelnej argumentacji zbyt rzadko chyba pojawiał się wątek pozytywnego myślenia o celibacie, zbyt często zaś przedstawiano go jako antidotum na problemy, z jakimi borykało się instytucjonalne chrześcijaństwo. A zupełnie nie o to chodzi.
Celibat nie jest katolicką ideą, znany był choćby w religiach starożytnych. W Kościele pisał o nim już święty Paweł, później spory o celibat stały się pochodną debat o to, jaki stosunek do seksu w ogóle powinien mieć chrześcijanin. Krytykowana dziś tak chętnie „nieufność seksualna” chrześcijan pojawiła się bowiem nie — jak twierdzą niektórzy — dopiero na fali pomieszania chrześcijaństwa z drobnomieszczańską mentalnością w XIX i XX wieku, a właśnie w starożytności, gdy świeżo upieczeni chrześcijanie próbowali znaleźć coś, co odróżni ich od rzymskiego i barbarzyńskiego rozpasania. W tych sporach jedni starali się zachować zdrowy rozsądek, jak autorzy Kanonów apostolskich (ok. 400 r. ), którzy głosili, że kapłan (i świecki) może powstrzymywać się od współżycia dla większej chwały Bożej, ale jeśli czyni to z obrzydzenia do seksu — grzeszy tak, że powinien być wyrzucony z Kościoła. Inni — jak choćby uczestnicy synodu w Tours w 567 roku — zakazywali duchownym wpuszczania do domu nawet krawcowych, upatrując w nich potencjalnych „rozsadniczek” grzechu.
Żonaci księża dowodzili, że przecież apostołowie też mieli żony i dzieci, podobnie jak starotestamentowi kapłani; przeciwnicy odparowywali im, że zgoda, ale nawet kapłani, idąc na służbę do świątyni, musieli w tym czasie powstrzymywać się od współżycia, a chrześcijańscy księża pełnią przecież tę służbę na okrągło. Dyskusji nie przerwało nawet formalne wprowadzenie celibatu jako obowiązującego w całym Kościele, co dokonało się w XII wieku. Święty Piotr Damiani zżymał się na kapłanów, którzy chcą tymi samymi rękami dotykać narządów rodnych i świętych naczyń, a żony księży nazywał wprost „dziwkami”, wszyscy wiedzieli jednak, że tak naprawdę gra toczy się o coś innego. O to, by powstrzymać szalejącą wówczas „prywatyzację” kościołów. Kościół katolicki bowiem był wtedy o krok od rozpadnięcia się na dziesiątki dziedziczonych z ojca na syna parafii. Co ciekawe — wtedy jeszcze nie mówiło się o bezżenności, a wyłącznie o powstrzymaniu od współżycia i wydziedziczaniu ewentualnego potomstwa! Postulat totalnego zakazu ożenku pojawił się jeszcze później. Bowiem — jak przytomnie zauważył św. Bernard — „Być zawsze z kobietą i z nią nie współżyć jest trudniejsze niż wskrzesić kogoś z martwych”.
Najtrudniej było jednak wytłumaczyć wiernym i sobie, jak to jest możliwe, że udział w jednym chwalebnym sakramencie (małżeństwie) wyklucza człowieka od drugiego równie chwalebnego — kapłaństwa. I tu zbyt chętnie wybierano niestety metodę najprostszą: przekonywanie, że jeden z nich taki chwalebny wcale nie jest, a więc ucieczka w drugi jest w gruncie rzeczy uniknięciem zła. Współcześni katolicy zamiast narzekać na księży, winni śpiewać z wdzięczności, bo pewnie nie wiedzą, że jedenastowieczne podręczniki dla spowiedników nakazywały małżonkom wstrzemięźliwość we wszystkie środy, piątki, soboty i niedziele, przez cały wielki post, adwent i czterdzieści dni wokół Zesłania Ducha Świętego, we wszystkie większe święta i ich wigilie oraz na tydzień przed przystąpieniem do komunii, a także w czasie miesiączki kobiety (co w sumie daje rocznie około 280 dni zakazanych). Poczęcie dziecka w niedzielę miało się zaś skończyć co najmniej opętaniem maleństwa.
Wahadło wychylało się w jedną stronę i z powrotem jeszcze wiele razy, w tym więc, że wychyla się i dzisiaj, nie ma nic dziwnego. To jednak dopiero XX wiek przyniósł kluczowe dla prób rozumienia celibatu dokumenty kościelne.
Obecny Watykan powiada, że tak naprawdę z boskiej perspektywy nie ma znaczenia, w jakim stanie ktoś żyje. Bo bzdurą jest utrzymywać, że ksiądz musi znosić samotność, by zajmować wyższą pozycję na drzewie jakiejś duchowej ewolucji, by być lepszym od całej reszty świata (choć i takie głosy wciąż się pojawiają, polecamy debatę toczoną w 2008 roku na łamach miesięcznika w „W drodze”, z udziałem piewcy idei wyższości życia zakonnego nad małżeństwem, ojca Janusza Pydy OP) . Papież mówi wyraźnie — jedynie miłość człowieka uwzniośla. Lepszy nie jest więc ten, kto ma rodzinę, lepszy nie jest ksiądz. Lepszy jest ten, kto bardziej kocha. Kościół mówi przy tym, że jeśli księża chcą być dobrymi księżmi, powinni przed święceniami diakonatu złożyć przyrzeczenie, zobowiązując się do celibatu (zakonnicy, którzy zostają księżmi, też składają takie przyrzeczenie, choć i tak obowiązuje ich ślub czystości), bo to pozwoli im bardziej kochać i efektywniej służyć tym, którzy będą do nich przychodzić. A co jeśli chcą głosić Pana, ale nie czują się na siłach, by zachować celibat? Tu znów sięgnąć trzeba po zdecydowanie niedoceniany w dyskusjach o celibacie argument: naprawdę, żeby głosić Pana, wcale nie trzeba być księdzem.
opr. ab/ab