Fragmenty "Mały Bóg w wielkim mieście", zbioru niekonwencjonalnych refleksji na temat Bożego Narodzenia, przedstawionych w barwnym i oryginalnym stylu
Paolo Curtaz Mały Bóg w wielkim mieście ISBN: 978-83-7580-200-9 |
Jako czynny ksiądz przeżywałem Boże Narodzenie przez prawie dwadzieścia lat.
Najpierw jako wikariusz, potem proboszcz i wreszcie proboszcz kilku parafii.
Prawdę mówiąc, wiele trzeba się było napracować. Spowiedzi (liczne, wszystkie na ostatnią chwilę!), przygotowanie szopki lub dopilnowanie jej wykonania, jakieś żywe szopki, podwójne celebracje... W ostatnich latach ledwie udawało mi się dobrnąć do południa dnia Bożego Narodzenia, byłem wykończony i zaraz po szybkim obiedzie zasypiałem na kilka godzin, by odzyskać siły i móc sprostać maratonowi okresu świątecznego („udusiłbym” tych liturgistów, którzy wymyślili, żeby w przeciągu dwóch tygodni co dwa dni obchodzić jakąś uroczystość lub wigilię!).
Były to bardzo piękne chwile, szczerze.
Noce pełne emocji, ciszy, przenikliwego zimna.
Do najpiękniejszych momentów zawsze należało odprawianie mszy w Saint Georges, jednej z moich czterech parafii.
Bardzo wcześnie celebrowało się mszę w nocy, krótko po dwudziestej pierwszej, ponieważ wielu spośród moich parafian miało krowy, które trzeba było wydoić o czwartej rano, a one — jak się można domyślić — nie uznawały bożonarodzeniowego odpoczynku (szintoistyczne krowy?).
Zaczynaliśmy w śniegu przed kościołem, wokół przygotowanego przez młodzież ogniska, które rozjaśniało noc. Następnie wchodziliśmy procesyjnie do osiemnastowiecznego kościoła oświetlonego blaskiem setek świec. Laura, organistka (a przy tym także burmistrz miasteczka), poprzedzała nas i grała przepiękną pastorałkę bożonarodzeniową. Kilka razy Rémy i jego brat, rodzina muzyków, akompaniowali jej dźwiękami dud.
Był to silnie wzruszający moment dla wszystkich, wierzących i niewierzących, sytuacja wciągająca i autentyczna.
Przy odrobinie fantazji, zapominając o śniegu i chłodzie, można się było poczuć naprawdę jak w Betlejem, widząc zdumienie dziecka, które zostało nam dane.
Również dla mnie, księdza, był to jeden z momentów, w których czułem się pielgrzymem, wędrowcem, odkrywcą, pasterzem, sługą małego ludu, poszukiwaczem Boga.
Przy ołtarzu zawsze czekało na nas ostatnie dziecko urodzone w danym roku, spoczywające na rękach swoich rodziców.
Powalające, oczywiste, naturalne piękno noworodka w objęciach swoich rodziców stawało się językiem zrozumiałym dla wszystkich, odskocznią w stronę tajemnicy.
Popołudnie w Wigilię Bożego Narodzenia było dla mnie czasem bardzo intensywnym.
Przemierzałem długie drogi górskie, często zasypane śniegiem, prowadzące z jednej parafii do drugiej, by przygotować mszę dla tych, którzy mieli przyjść i mi pomóc. Wyobrażałem sobie wówczas biednego Józefa, który szturchał osiołka, by przyspieszył kroku, gdyż widział, że jego małżonka jest coraz bardziej wycieńczona.
A kiedy zmęczenie było prawie nie do zniesienia, wzywałem w modlitwie właśnie jego, Józefa, aby dał mi choćby okruch swej siły, aby mi pomógł zrodzić Pana w sercach wielu, którzy tej nocy mieli uczestniczyć w mszy bożonarodzeniowej, aby pozwolił mi stać się akuszerem narodzin Boga.
Zeszłego roku Boże Narodzenie było bardzo szczególnym, nieoczekiwanym momentem, niemal podarunkiem.
Nie mając obowiązków wynikających z posługi, postanowiłem spędzić noc u zaprzyjaźnionych mnichów.
(Wiosną, jeden jedyny raz w życiu, udało mi się także przeżyć Paschę w Jerozolimie!)
Święta Bożego Narodzenia spędzone w klasztorze są bardzo intymne: wigilia, msza o północy i ad abundantiam sympatyczne oficjum pasterzy. Po czterech godzinach śpiewów i modlitwy (!), około trzeciej nad ranem czekało na nas spektakularne „śniadanie” na bazie gorącej czekolady i herbatników.
Potem mnisi wrócili do modlitwy i długiej nocnej adoracji.
Ja z większym realizmem poszedłem spać na kilka godzin, by wyjechać o świcie i odwiedzić mojego ojca w szpitalu, nie wiedząc, że będą to jego ostatnie dni życia.
Zanim położyłem się spać na kilka godzin, przechadzałem się po krużganku. Księżyc oświecał jak w dzień las kasztanowy zasypany śniegiem. Ileż piękna jest na świecie, gdy się ma serce, które potrafi je dostrzec!
Jednak Boże Narodzenie także w ostatnich latach przyniosło mi coraz większą świadomość tego, jak wielki ból wywołuje ten moment w życiu tak wielu osób.
Świąteczna atmosfera, światła, uspokajające reklamy, tradycja obiadu z rodziną... Wszystkie te piękne rzeczy wzbudzają w cierpiącym niewysłowiony ból, prawdziwe rozdarcie, wewnętrzną katastrofę.
Dla kogoś, kto jest samotny, kto jest w żałobie, kto przeżywa jakąś problematyczną sytuację rodzinną, kto jest chory lub w więzieniu, kto ma ponury temperament, klimat bożonarodzeniowy jest nie do zniesienia. Liczy on tylko na to, że święta skończą się jak najszybciej.
Ileż to razy mi się zdarzyło po południu w dzień Bożego Narodzenia zatelefonować do osób, o których wiedziałem, że są samotne, i które o piątej wieczorem wyznawały mi, że nie dostały żadnych życzeń, żadnego telefonu, żadnego prezentu!
Jakże mnie uderzyła i zraniła informacja, którą mi przekazał kapelan więzienia, że w okolicach Bożego Narodzenia podwaja się liczba prób samobójczych wśród więźniów!
Najpierw się wzruszyłem, potem oburzyłem, wreszcie zdenerwowałem na samego siebie, na wszystkich, na nas, do reszty wyblakłych chrześcijan!
Przesłanie Bożego Narodzenia jest takie, że Bóg przychodzi, by dać się rozpoznać przez ubogich, a tymczasem to właśnie ubodzy przeżywają te święta jako najgorszy dzień w roku. My, katolicy, mamy problem co najmniej z komunikacją!
opr. ab/ab