Guido Schaffer

Do świętości dochodzi się, pogłębiając swoje życie, a nie uciekając od niego, by stać się czymś w rodzaju niedorobionego ćwierćanioła

Szymon Hołownia

GUIDO SCHAFFER

1 maja 2009 roku surfował na plaży na południe od Rio de Janeiro. Próbował ujarzmić gigantyczną falę, która okazała się silniejsza od niego i skręciła mu kark. Płynął na desce z wymalowanym cytatem z Ewangelii według Mateusza, mówiącym, że droga, która prowadzi do nieba, bywa zazwyczaj wąska i wyboista, a większość ludzkości woli jazdę autostradą w zupełnie innym kierunku.

Guido Schaffer

Surferska impreza miała być czymś w rodzaju wieczoru kawalerskiego jednego z przyjaciół Guida, który swoją narzeczoną poznał w prowadzonej przezeń grupie modlitewnej. Reporter „The Wall Street Journal” rozmawiał z owym przyjacielem, a ten wspominał, że w pierwszym zetknięciu z towarzystwem Guida doznał szoku — pojęcie „grupa modlitewna” nie kojarzyło mu się bowiem dotąd z taką nadreprezentacją pięknych kobiet. Panie o powierzchowności miss, surfing, brazylijskie plaże, zabawa z przyjaciółmi — to także idealne warunki, by człowiek mógł wyhodować w sobie świętość.

Do świętości dochodzi się, pogłębiając swoje życie, a nie uciekając od niego, by stać się czymś w rodzaju niedorobionego ćwierćanioła. Guido Schaffer kochał surfing, więc surfował. Zawsze przed wyruszeniem w morze siadał na plaży z ziomami i razem się modlili, dziękując za to, że mogą tu być i cieszyć się życiem. Dopytywany o  zamiłowanie do lotów na desce odpowiadał, że wzoruje się na Jezusie, który był pierwszym surferem, chodził przecież po falach. Miał do swojego hobby arcyzdrowe podejście: nie dał mu się zjeść, ale był przez nie karmiony. Na morzu nabierał sił do innych zajęć, a miał ich sporo. Skończył medycynę i zajmował się pomaganiem najuboższym, których na ulicach brazylijskich metropolii koczuje tylu, że serce się ściska. Prowadził zdaje się coś w rodzaju minikliniki przy jednym z ośrodków Sióstr Misjonarek Miłości, tych od Matki Teresy. Znajomi wspominali, że wielokrotnie byli świadkami, jak udzielał pomocy jakiemuś pokrytemu zakażonymi ranami bezdomnemu, a przy tym próbował dać mu nadzieję, nie tylko oczyszczając rany, ale przekazując mu dobrą nowinę o Jezusie, który może wyciągnąć człowieka z każdego bagna. W pewnym momencie Guido rozstał się ze swoją dziewczyną i postanowił, że idzie do seminarium. Mądrzy przełożeni nie robili cyrków, ale pozwolili mu jak widać utrzymać również w trakcie formacji znaczną część jego działalności.

Guido Schaffer
Fragment pochodzi z książki:

Szymon Hołownia
Święci codziennego użytku

wyd.: Wydawnictwo ZNAK 2015

Guido zginął niedługo przed tym, gdy miał być wyświęcony na diakona. „Wall Street Journal” cytuje jednego z brazylijskich kapłanów, który mówi, jak absurdalna wydawała się ta śmierć wszystkim, którzy go znali. W całej Ameryce Łacińskiej młodych (choć nie tylko) ludzi odbierają katolicyzmowi radykalne sekty. Proponują wizję chrześcijaństwa, gdzie wszystko jest bardziej kolorowe, namacalne, błyszczące, mocniejsze (wystarczy tylko płacić szefom owych sekt dziesięcinę). Brazylijskiemu Kościołowi trafił się cud: gość, który jako ksiądz mógłby przyciągnąć tysiące, a nie przyciągnie, bo skręcił sobie kark, mając trzydzieści cztery lata. Po kilku miesiącach zaczęły dziać się jednak historie pozwalające wykiełkować innej myśli: zdaje się, że Guido jako święty może zrobić dużo więcej niż za życia. To zresztą u świętych (szerzej pisałem o tym w biogramie świętego Charbela) znamienne: na ziemi się dopiero rozkręcają, szczyt formy ma miejsce później.

Podobno na kościele w Ipanemie wisi dziś wielki portret surfującego Guido (co do białości wkurza wspomnianych pseudochrześcijańskich sekciarzy, którzy świętych nie uznają i częstują katolickie świątynie okrzykami: „Spal to, Panie!”). Ludzie mówią o cudach, jakie wyprosili za jego wstawiennictwem. Zrobiło się tego tyle, że lokalny Kościół pod koniec 2014 roku wystąpił do Watykanu o zgodę na proces beatyfikacyjny. Dostał ją, więc teraz trwa zbieranie materiałów w diecezji. Guido pomaga chorym, nie mogącym mieć dziecka parom, ma też niebiańską smykałkę do wyciągania ludzi z uzależnień.

Największym cudem, jakiego udało mu się dokonać, jest zaś bez wątpienia przypomnienie, że komuś, kto wierzy, wszystko służy do zbawienia. Człowiek spójny, rozwijając się fizycznie czy emocjonalnie, rozwija się też duchowo, a „paszą” dla świętości może być pielęgnowanie tego, co się lubi, a nie tylko szukanie tego, od czego normalnie chciałoby się uciekać.

Subiektywny wybór fragmentów tej książki
na naszych stronach:

Gdy następnym razem będę w Brazylii, przeprowadzę gruntowne śledztwo w sprawie Guida: pójdę na plażę, gdzie podobno co tydzień dzięki jego inspiracji spotyka się grupa surferów, odmawiają Różaniec, a później huzia na deski i do oceanu. Zajrzę do kościoła przy Copacabanie, gdzie ludzie modlą się do „Surfującego Anioła”, i przywiozę do Polski ile się da jego plakatów, po czym spróbuję wrzucić to znajomym jeżdżącym, dajmy na to, do sławnych, ekskluzywnych przyczepowisk na Helu. I będę zacierał rączki, widząc, jaką wywołałem konsternację, tudzież zdziwko. Na twarzy niektórych zaś — przerażenie. Chowają się czasem za murem swoich nie wiadomo skąd wziętych przekonań, że zbyt bliski kontakt z Jezusem to koniec fajnego życia. A tu przychodzi taki Guido (przecież nie on pierwszy, spójrzmy na inne bożyszcze dziewcząt, które dziś nosi aureolę — błogosławionego Piergiorgia Frassatiego) i mówi: „Halo, jest dokładnie odwrotnie! To co, idziemy pobyć chrześcijanami na plaży?”. I trzeba w popłochu szukać innego powodu, by tym świętym jednak nie zostać.

P.S. Natomiast ja w popłochu będę musiał szukać jakiegoś lepszego powodu, by nadal nie uprawiać żadnych sportów. Co tu dużo mówić — patrząc na Guida, nabawiam się większych kompleksów, niż gdy zaglądam na facebookowy profil najpiękniejszego i najchętniej prezentującego to światu polskiego intelektualisty i pisarza Szczepana Twardocha...

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama